wtorek, 28 marca 2017

Dude, Where's finishing line


Od rana Aleksander biegał wokół łódki i kręcił film. Zaś ja, korzystając z chwilowego uspokojenia się oceanu, goliłem głowę. Nie było to łatwe zadanie, zwłaszcza, że nie miałem lusterka – jako człowiek przesądny, uznałem że ryzyko jego stłuczenia jest zbyt duże. Siedem lat nieszczęścia jakoś mi się nie uśmiechało. W rolę mojego odbicia wcielił się zatem Aleksander. 

Na moje pytanie, czy jest równo, zapewnił, że wyglądam świetnie i śmiało mogę na tym zakończyć tę skomplikowaną procedurę. Jednak gdy kilka dni później oglądałem jego filmy z tego przedpołudnia okazało się, że prezentuję się niczym bohater wstrząsającego dokumentu poświęconego chemioterapii. 

Następnego dnia, 28 grudnia wysłaliśmy kolejny list w butelce. Napisaliśmy go kolektywnie: ja w wersji polskiej, Aleksander zajął się wersją angielską. Nie jestem wystarczająco biegły w językach obcych i prawdopodobnie nikt by nie zrozumiał, o co mi właściwie chodzi. Mogłoby się okazać, że przypadkiem poinformowałem SAR oraz inne służby i zaczęliby nas szukać jako rozbitków. 

Kiedy Aleksander skończył, zwinąłem list w rulon, zapakowałem w butelkę i wspólnie przeszliśmy do kokpitu, aby wyrzucić ją do oceanu. Mój przyjaciel wszystko nagrywał, 

i kiedy już miałem rzucać, zaczął nucić „message in a bottle”.
Szybko okazało się jednak, że zna t
ylko ten jeden wers.

Kiedy już nasza wiadomość znalazła się w wodzie, Aleksander zszedł do kabiny, a ja zostałem w kokpicie. Ten jeden, powtarzany w kółko refren spowodował że spłynęła na mnie fala wspomnień i znalazłem się w domu.

Moja latorośl, Weronika, bardzo lubi śpiewać, a ponieważ każda kolejna bohaterka Disneya była piosenkarką (lub ewentualnie chciała nią być), Wierka również na pewnym etapie życia marzyła, że zostanie artystką estradową. Po każdej jej nastoletniej idolce pozostała w naszym domu garść artefaktów i każdy zmusza do wspomnień i wzruszeń.

– Mogę zaśpiewać piosenkę – zagajała Weronika już w chwili, gdy zamykały się drzwi samochodu.
– Oczywiście kochanie – odpowiadałem, przy czym Asia z sąsiedniego fotela obdarzała mnie spojrzeniem, które wrażliwszego osobnika pewnie by zabiło.
– Asiu, daj Wierce zaśpiewać – przekonywałem.
Sama zainteresowana tymczasem siedziała na tylnym siedzeniu i milczała
– No Wierciu śpiewaj, czemu nie śpiewasz? – pytałem z troską i życzliwością w głosie
– Ale ja się wstydzę!
– To nie śpiewaj jeśli się wstydzisz
– Ale ja chcę!
– To śpiewaj – mówiłem lekko już poirytowany.
I wtedy Wierka zaczynała…
No cóż, to urocze dziecko i kocham ją bardzo, dlatego nie wymagam głosu, nie zależy mi na dykcji, może gubić rytm i tak będę ją uwielbiał.

Nie byłem jednak przygotowany na to, że Wierka zaproponuje piosenkę której teksu po prostu nie zna.I że na dodatek z dziecięcym entuzjazmem i kuliście będzie przez bitą godzinę powtarzała:You get the limo out front Hottest styles, every shoe, every color………..You get the best of both worlds
Resztę piosenki beztrosko uzupełniała fałszując: nana nana nana na na na
Siedząca obok Asia wbijała boleśnie palce w moją rękę, a ja, skoro już jesteśmy przy piosenkach, pozwólcie że zacytuję w tym momencie Robertę Flack. Wierka bezlitośnie was killing me softly with her song.
Tak mijała nam podróż. Po czym, za dodatkową opłatą w postaci żelków, hot doga, zapiekanki, chipsów lub innych przekąsek nasz wycieczkowy trubadur umilał nam czas nie śpiewając już przebojów.

Wracając do nas: Olek po wysłaniu listu wcielił się w postać wróżki Aleksandry, dużo liczył i wyliczył że jeśli utrzymamy średnią z ostatnich dwóch tygodni, to będziemy na Martynice 6 stycznia, czyli po 26 dniach. Prognoza się sprawdziła, a ja od tego momentu zacząłem się go trochę bać.

30 grudnia pozostało 625 Mm do Martyniki. Gdy wydawało się, że już witamy się z gąską, błogi nastrój prysł. I to pomimo Sylwestra. Czekolada, owoce, chleb suchary, papierosy i napoje były na wyczerpaniu (lub po prostu ich już nie było). Balowaliśmy więc mając w odwodzie rum na jednego drinka i jedną, ostatnią puszkę coli. Tego dnia odkryliśmy też, co wstrząsnęło nami jeszcze mocniej, że kończy się papier toaletowy. Oznaczało to, że jeśli wyjdzie przed Martyniką, to mamy – dosłownie – przesrane.

Drugiego stycznia oficjalnie skończył się tytoń. Było to dla mnie większą tragedia niż brak pieczywa, sucharów, batoników, herbatników, warzyw, owoców, sera żółtego, sardynek w puszce, fanty oraz coli. Na otarcie łez, pojawiły się Sargasy czyli Gronorosty czyli cytując Wikipedię – rodzaj glonów z gromady brunatnic posiadających pęcherze pławne umożliwiające im unoszenie w wodzie (pleuston, megaplankton). Swobodnie unosząc się w przypowierzchniowych warstwach wody utrudniają żeglugę. Ich masę szacuje się na kilka ton na milę kwadratową.

6 stycznia wielka radość i podniecenie zapanowały na pokładzie. Przed dziobem zamajaczyły zarysy wyspy! Założyłem specjalnie odłożoną na tę okazję białą koszulę w żaglówki. Podkreślała moją opaleniznę, której nie powstydził by się sam Julio Iglesias, oraz błękit moich oczu. Może nieskromnie to zabrzmi, ale wyglądałem świetnie i nie zamierzam w tym miejscu przepraszać za swoją przystojność. Zresztą, żeby być szczerym, muszę powiedzieć, że razem z Aleksandrem prezentowaliśmy się lepiej niż cała rodzina Iglesiasów a dodam tylko, że poza nestorem rodu Juliem jest jeszcze Enrique Iglesias, Julio Iglesias Jr., Chábeli Iglesias, Miguela, Alejandra, Rodrigo, Victoria, Cristina oraz Guillermo.


Kiedy byliśmy o milę od Martyniki pojawił się PROBLEM.

Przygotowywałem się do rejsu od dwóch lat. Dziesiątki, jeśli nie setki razy czytałem regulamin, ale kiedy już dopłynęliśmy na Martynikę okazało się, że nie wiem gdzie jest meta. Ponieważ nie mogliśmy skontaktować się z Houston, zdecydowaliśmy, że najpierw popłyniemy do Sainte-Anne, gdzie zrobimy zakupy (czytaj kupimy papierosy i sprawdzimy w internecie gdzie jest meta i dopiero wtedy ruszymy dalej ;).

Gdy wpływaliśmy do zatoki, z jachtów powychodzili ich mieszkańcy, żeby zobaczyć nasz mały okręcik i – jak przystało na żeglarzy – ocenić nasze umiejętności.

– Nie możemy teraz dać ciała – wycedził przez zęby Aleksander

Skupiłem się jak tylko potrafiłem. I tak zrobiliśmy najpierw zwrot przez sztag (mijając dzioby kilku jachtów o milimetry), zrobiliśmy rufę, wykonaliśmy też jeszcze jeden zwrot przez sztag (przechodząc między dwoma dużymi jachtami tak blisko, że mogliśmy dotykać ich burt), po czym w sekundę wytraciliśmy wiatr i prędkość i delikatnie oraz z wdziękiem stanęliśmy przy pomoście w Sainte-Anne.

Z gracją zeskoczyłem na pomost. A nogi, których nie używałem od 26 dni, ugięły się pode mną i wyrżnąłem jak długi. Kiedy już udało nam się stanąć, ruszyliśmy prawdziwie marynarskim krokiem do pobliskiego sklepu, gdzie nabyliśmy bagietkę, kawę i tytoń. Tak zaopatrzeni, udaliśmy się na główny plac, by tam w pięknych okolicznościach przyrody spożyć śniadanie.
Zanim je skonsumowaliśmy, słońce zaczęło przygrzewać i dawać się we znaki. Ranek był tak cudny że przeszedł nasze najśmielsze oczekiwanie. Po posiłku zapaliliśmy sobie po papierosku. Siedzieliśmy na ławce z kawą i papierosami, patrzyliśmy na słońce i rozmawialiśmy.

– Szkoda że cały rejs tak nie wygląda – westchnąłem
– To prawda – odparł Aleksander. Żeglarstwo to znakomita sprawa, tylko te przeloty między portami. Gdyby nie to, byłoby dużo przyjemniej.


A co było dalej i jak dotarliśmy na metę opowiem  Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Where's finishing line crazy
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz