poniedziałek, 6 marca 2017

Santa Cruz,Santa Cruz ...

W swojej książce Adlard Coles przytacza anegdotę, dotyczącą  regat z Cowes do La Coruna z 1952 roku. Po dopłynięciu do Real Club Nautico w La Coruna beztroski nastrój załogi został zmącony przez jednego z żeglarzy, który wysłał telegram do szefa z prośbą o przedłużenie urlopu. Odpowiedz była natychmiastowa i nie pozostawiała wątpliwości.
„Urlop przyznany. Wypowiedzenie w toku” .

Dziś z kubkiem czarnej kawy, "opętany samotnością, myślą swą szukam szczęścia, które zwie się wolnością...".

Opuściliśmy Sagres. Już 10 minut po wyjściu ster przejął samoster, od tego momentu nazywanego „Szymonem” na cześć Kuczyńskiego i jego, nie bójmy się tego powiedzieć, najdziwniejszego z wynalazków, który jednak szczęśliwie przeprowadził go na drugą stronę oceanu.

Po wyjściu  z Sagres obraliśmy kurs na zachód, wspomagani silnym wiatrem. Nad ranem wiatr zelżał i rozpoczęły się trzy dni fantastycznej żeglugi. Wiatr popychał łódkę która mknęła 5 węzłów, Szymon sterował i właściwie, poza kawą, nie było nic do zrobienia. Pierwsza doba dała nam 103 mile i to bez szczególnego wysiłku.

Podczas tych dni wszystko, absolutnie wszystko miało miejsce pierwszy raz. Pierwsze spotkanie z delfinami, pierwszy raz zobaczyłem świecący w rozbryzgach fal plankton… Drugiego dnia nadeszła fala i również coś takiego widziałem pierwszy raz. Była długa na 100 metrów i wysoka na 6. Takich nie spotyka się na Bałtyku. Aleksander, w myśl swojej złotej zasady „oszczędzania energii”, spał, a ja siedziałem w kokpicie i chłonąłem ocean.

Czwartego dnia przyszła cisza, a po niej spodziewana odkrętka wiatru na wg. Piotra „miękki bajdewind”. Nasza żegluga nie była jednak miękka i przypominała raczej podróż po kartoflisku. Po kilku godzinach powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać do takiej dzikiej jazdy. Okręcik sapał jak parowozik, po czym z hukiem spadał z każdej nadchodzącej fali. Po zejściu z wachty, wgramoliłem się do kabiny i, aby uspokoić sumienie, postanowiłem sprawdzić zęzę. Okazało się że jest pełna wody. Wpadłem w przerażenie. Pierwsza myśl – od ciągłego tłuczenia poluzowały się szpilki mocujące kil. To byłby problem. Zanim jednak zacząłem szukać narzędzi, wsadziłem palucha do zęzy i okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że woda jest słodka. Szybko sprawdziłem bakisty, w których trzymaliśmy wodę, i sprawa się wyjaśniła. Pod wpływem uderzeń, butelki z wodą gazowaną, zaczęły strzelać niczym szampany. Pękło nam 10 butelek, więc nie groziło nam zatonięcie, ale te 15 litrów wody stanowiło lwią część naszego zapasu na pierwszy etap rejsu. 

Po kilkunastu godzinach wiatr powoli zaczął odkręcać i wkrótce znów jechaliśmy baksztagiem. Ale za to pojawiły się ciężkie burzowe chmury, z którymi rozpocząłem grę w szachy. 
Chmura stała dokładnie na naszej drodze. Wyostrzyłem, aby objechać ją lewą burtą. Wtedy zaczęła się przesuwać i znowu zagrodziła mi drogę. Odpadłem zatem, aby zrobić zwód i minąć ją burtą prawą. Niestety, przejrzała moje zamiary i chwilę później była już przed moim dziobem.
Spodziewając się najgorszego, rozbuchtowałem refy drugiego i trzeciego oraz fał grota.
W tym momencie nastąpiła uderzenie wiatru.
Przez kilka chwil nie mogłem złapać oddechu po czym niebo pękło i lunęło
Łódka położyła się pod uderzeniem i – tutaj się przyznam – że lekko spanikowałem, szybko odknagowałem fał grota i kilka sekund później grot był zrzucony. Wicher równie gwałtownie jak się pojawił, tak nagle zgasł. W tym momencie Aleksander uchylił zejściówkę i powiedział:
– I po co zrzuciłeś grota ?? Przecież prawie nie wieje, a prędkość spadła do dwóch węzłów.
Lekko zawstydzony, na powrót postawiłem grota i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zbliżał się już koniec mojej wachty.

Cztery godziny później, już po zmroku rozpocząłem kolejny dyżur. Noc była chłodna, ale gwiazdy i księżyc pięknie rozświetlały ocean. Po jakimś czasie gwiazdy na horyzoncie zaczęły znikać. Pożerała je ciemność. Zrozumiałem, że zbliża się kolejna burzowa chmurwa.
Podobnie jak przed kilkoma godzinami przygotowałem refy i fał do natychmiastowego użycia. Tym razem jednak postanowiłem nie tracić ducha.
Chmura zbliżała się do nas, a ja trwałem w napięciu.
Wreszcie przyszło spodziewane uderzenie wiatru.
Wypuściłem grota na talii.  Łódka położyła się na wodzie, bom zanurzył w czarnych falach oceanu. Zaparłem się nogami w kokpicie, mocniej przytrzymałem rumpel i ruszyliśmy z galopa. Miałem nadzieję, że – podobnie jak cztery godziny wcześniej – szkwał równie gwałtownie jak się pojawił, szybko się wydmucha. Minuty mijały, ale nie słabł. W pewnym momencie zejściówka ponownie się uchyliła i ujrzałem zaspaną twarz Aleksandra. Przez chwilę na mnie popatrzył, po czym rzekł:
– Zrzuć grota i odpadnij trochę, bo przecież nie da się spać.
No i masz, nie dogodzisz takiemu.

Zrobiłem, co radził. Łódka wyprostowała się i spokojniej zaczęła żeglować. Szkwał okazał się całkiem długim przeciągiem i dopiero nad ranem wiatr zaczął słabnąć. 
Neptun postanowił nam jednak nie ułatwiać sprawy i choć wiatru nie było bardzo dużo, mieliśmy baaardzo dużą oceaniczną falę od rufy po której łódka pięknie surfowała, nierzadko przekraczając 10 węzłów i paskudną, małą łamiącą się, która co jakiś czas dawała nam mokrego klapsa. Setka kładła się wtedy na burtę bardzo niezadowolona.  Aby złagodzić nieprzyjemne szarpanie, postanowiliśmy wydać za rufę naszą linę kotwiczną bez kotwicy oczywiście. 
Używana do holowania za jachtem, bardzo dziwną odznacza się cechą. Za każdym razem po jej użyciu wyciągam ją, a następnie z największą starannością i najdokładniej ja buchtuję i klaruję na dnie kokpitu, tak by w każdym momencie była gotowa do użycia. Nie pozwalam się do niej dotykać Aleksandrowi, który według mnie nie przykłada należytej staranności przy robieniu bucht. Tak więc zajmuję się tym sam, by mieć pewność że jest należycie przygotowana. Niestety, za każdym razem gdy trzeba wydać ją za rufę, choć robię to delikatnie i z należnym pietyzmem, u moich stóp w kokpicie leży już nie idealna buchta tylko jakiś paskudny węzeł gordyjski. Nawet Aleksander oczywiście Wielki, (choć i Hanusz mały nie jest), nie dałby mu rady. Siadam wtedy na podłodze i walczę z wredną liną warcząc na nią i los. Po kwadransie klnę już na czym świat stoi, oskarżając po cichu Aleksandra, że to jego sprawka. Trwa to dłuższą chwilę dopóki całe 50 metrów nie trafi za burtę.  Obiecuję sobie następnym razem zwalić ten obowiązek na Aleksandra, ale gdy widzę jak walczy z każdym metrem, jak mu ona ciąży, jak się wije w jego dłoniach, wtedy wyrywam mu ja z rąk i sam ją buchtuję i klaruję. Po czym gdy przychodzi do jej użycia, ta wredota znowu się kołtuni. Nie wiem, jakie są doświadczenia naszych kolegów konkurentów być może np. Piotrowa lina bezalina jest miła nasza jednak to wijąca się paskuda. 


Po dobie mokrej i przykrej jazdy, bez pomocy Szymona, który nie radził sobie (Tak, czasem nawet Szymon sobie nie radzi) z krzyżującą się falą, tuż przed zachodem słońca zobaczyliśmy ukryty w chmurach zarys Teneryfy. 

Na początku lat 60. pływał na nią z Polski MS Batory z tzw. wycieczkami orbisowskimi. I my, niczym wycieczka orbisowska, zobaczywszy na horyzoncie  zarys Teneryfy, już witaliśmy się z gąską. Niestety, im mniejszy dystans dzielił nas od wyspy, tym mniej wiatru wypełniało nasze T&J Sails. Została nam już krótka halsówka przez port i o 3.35 spokojnie zaparkowaliśmy w Marinie Atlantico w Santa Cruz de Tenerife jako czwarta łódka naszych małych wielkich regat. 
W tym miejscu warto zwrócić uwagę na nazwę  Santa Cruz. Hiszpanie, ale również Portugalczycy, wykazali się wyjątkową pomysłowością nazywając CO TYLKO ODKRYLI SANTA CRUZ. I tak mamy:prowincję i rzekę w Argentynie, miasto i departament Santa Cruz w Boliwi, miasto oraz kanton w Kostaryce. Cztery miasta oraz dwa hrabstwa w USA również noszą nazwę Santa Cruz, a oprócz tego mamy miasto w Republice Zielonego Przylądka, miejscowość na Jamajce, grupę wysp w Archipelagu Wysp Salomona, wyspę w archipelagu Galapagos, miasto na Filipinach miasto na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej miejscowość w Chile miasto w meksykańskim stanie Sonora niewielkie miasto i siedzibę gminy w Gwatemali. Nie zapominajmy również o 9 miastach i miejscowościach w samej Hiszpanii i Portugali. A teraz dobrze się zastanówcie, skąd jest przybysz którego spotkacie np. w barze i na pytanie o miejsce pochodzenia, odpowie Wam, że z Santa Cruz. 


Wracając jednak do naszego Santa Cruz… Po szybkim klarze na pokładzie oraz sakramentalnym "tak stoimy", zafundowaliśmy sobie z Aleksandrem spaghetti. Po sutym śniadaniu, bo była już 5 rano, Aleksander rzekł:


– Tu niedaleko, po drugiej stronie Plaza de España, jest sklep całodobowy prowadzony przez bardzo przyjaznego Kubańczyka. Można tam kupić piwo.

I rzeczywiście piwo o wschodzie słońca na Plaza de España smakowało wyśmienicie.
Niestety powrót na nasz okręcik był bardzo ciężki. Ponieważ byliśmy na nogach od kilkudziesięciu godzin, piwo z kubańskiego sklepu mocno zakręciło nam w głowach.  Chwiejnym krokiem, godnym największych wilków morskich, wróciliśmy na stateczek i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu 
(prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Santa Cruz de Tenerife crazy














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz