poniedziałek, 27 lutego 2017

 Fortaleza de Sagres

Po dniu odpoczynku w Sagres dotarły do nas wieści o awarii samochodu Arka i wszystko wskazywało, że nasz postój na kotwicy znacznie się wydłuży. Ponieważ samoster nie działał, potrzebowaliśmy miejsca, aby go rozebrać, dokonać niezbędnych poprawek i złożyć powtórnie – krótko mówiąc szukaliśmy przystani i pomostu. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się popłynąć do oddalonego o kilkanaście mil portu w Lagos, gdzie stała konkurencyjna grupa setek, czyli uczestnicy regat Transatlantic 2016. Tuż przed wypłynięciem dowiedzieliśmy się, że z Lagos właśnie startuje Rafał i jego Wojownik.
Spokojnie postawiliśmy żagle, podnieśliśmy kotwicę i… zapomnieliśmy o mieczach rufowych. Nasza „boża krówka”, która postanowiła nie słuchać steru, szybko nam o tym przypomniała. Wjechaliśmy centralnie w burtę Nerwusa! Po wyjściu z zatoki ocean pokazał nam zupełnie inne oblicze. Mała falka i pływanie niczym na Mazurach. W połowie drogi spotkaliśmy Rafała. Krótka sesja zdjęciowa, życzenia powodzenia i po minucie każdy z nas ruszył w swoją stronę. Godzinę później byliśmy u wejścia portu w Lagos. Kolejny raz okazało się, że kto rano wstaje itd. My nie wstaliśmy i do Lagos dotarliśmy dokładnie w połowie odpływu, a wiatr wiał dokładnie w osi kanału prowadzącego do mariny. Oczywiście w twarz. Aleksander chciał na noc stanąć na kotwicy, ale ja uparłem się że podejmiemy próbę wejścia. Wcześniej zadzwoniłem do Szymona z pytaniem, czy odpali swój silnik i wholuje nas do mariny, ale nie podchwycił tematu, więc pozostała nam próba sforsowania długiego na pół mili kanału pod wiatr i prąd z jednym pagajem. Zapytałem Aleksandra, czy uważa, że da się to zrobić. Popatrzył na mnie, na kanał, na wimpel oraz żagle i zawyrokował, że owszem, ale będę musiał naprawdę przyłożyć się do wiosłowania. Klęknąłem, pochyliłem się nad wiosłem, zaparłem i zacząłem pracę. Wiosłowałem wspaniale. Złapałem dobre tempo, którego nie powstydziliby się Paweł Baraszkiewicz w parze z Danielem Jędraszko. Włożyłem w to całe swoje serce, ciało i umiejętności. Potężnie wiosłując w olimpijskim stylu, parłem na przód. Aleksander w tym czasie zapewniał mnie, że jest świetnie i kibicował, bym teraz nie odpuszczał.  Po 10 minutach pocąc się i sapiąc, rozejrzałem się – nadal byliśmy w główkach. A mój przyjaciel zwijał się w kokpicie ze śmiechu. Na nasze szczęście pojawiła się motorówka z dwoma chłopakami, którzy zaproponowali nam hol i chwilę później staliśmy już w marinie.
Wieczór spędziliśmy włócząc się po uliczkach miasta. Następnego dnia zabraliśmy się, nie wiem który to już raz, za pracę przy samosterze i kolejnych drobnych przeróbkach wymyślanych przez Aleksandra. Po przeliczeniu wszystkiego, ponownym sprawdzeniu i złożeniu w całość wiedzieliśmy już, że nasz super samoster ma błąd konstrukcyjny, który w warunkach warsztatowych moglibyśmy z łatwością wyeliminować, ale tu, w marinie, szanse, że będzie działał poprawnie po ponownym złożeniu wynosiły 50/50.
Ponieważ nic już nie mogliśmy na to poradzić postanowiliśmy udać się na spacer. Jak się okazało – bardzo długi. Ruszyliśmy na Ponta de Piedade. Jak informuje serwis Huffington Post, najpiękniejsza plaża świata nie znajduje się na Karaibach, ani na Pacyfiku, ale właśnie tam. Przylądek Miłosierdzia jest wymieniany jako jedna z największych atrakcji turystycznych Portugalii. Składa się z klifów, sięgających nawet do 20 metrów wysokości. Część wystaje sponad powierzchni krystalicznie czystej wody Atlantyku. Pomiędzy nimi znajdują się maleńkie plaże – Ponta da Piedade, znajduje się między dwiema: Porto de Mos oraz Dona Ana.  
– Skaliste skarpy tej plaży są tak wysokie, że zdają się niemal dotykać błękitnego nieba. Wszystko jest tam niewiarygodnie piękne. Czasem aż trudno to ogarnąć wzrokiem - odnotowała Suzy Strutner, dziennikarka amerykańskiego portalu. Dostęp do Ponta da Piedade drogą lądową nie jest wcale łatwy. Od strony latarni morskiej można zejść na plażę po stromych schodach wykutych w zboczach. Nie był to łatwy szlak dla kogoś, kto zgalował się w klapki, ale było warto. Po powrocie nogi bolały mnie niewiarygodnie. Kiedy zmordowani wracaliśmy do mariny, Aleksander z typowym dla siebie entuzjazmem powiedział.
– Nie marudź, tu niedaleko, tuż za rogiem jest pub dla anglików, gdzie barman mówi po polsku. I rzeczywiście mówił.
Gdy po wizycie w pubie wracaliśmy na łódkę, zagaił do nas, wychynąwszy z ciemnego zaułka jegomość.
- You smoke weed?? Du you want to buy???
Pikanterii temu spotkaniu dodaje fakt że ów jegomość zajmował się nocnym handlem stojąc w bramie Polícia de Segurança Pública w Lagos.
Następnego dnia Paweł i Szymon niczym rewolwerowcy w samo południe ruszyli na wyspy Kanaryjskie. Pożegnanie i pamiątkowe zdjęcie i już ich nie było. Zaś my namówiliśmy naszego sąsiada Daniela, przemiłego Francuza, który ze względu na klimat uciekł z mroźnego La Rochelle do Lagos i całe dni spędzał w marinie na swoim 10 metrowym jachcie motorowym, na wycieczkę do Sagres (Daniel w swej naiwności zaproponował nam pomoc. Powiedział, że ma samochód i że gdybyśmy czegoś potrzebowali to chętnie nas zawiezie. Nie minęło 15 minut… i już mieliśmy do niego prośbę o podrzucenie). Tam wylądował Marcin oraz Arek – dwaj ostatni setkowicze. Chcieliśmy się przywitać i nie ukrywam, pozwiedzać okolicę oraz odebrać przywiezione przez Arka YB.
 
Kiedy dojechaliśmy na miejsce Arek krzątał się wokół jachtu. Ku naszemu nieukrywanemu zaskoczeniu oświadczył, że nie da nam YB bo na listę startową zostaliśmy wpisani przez Janusza WARUNKOWO. Cóż było robić – Piotr niczym jego znany imiennik Adamczyk czyli “Człowiek który został papieżem” zwołał konklawe czyli komisję regatową składającą się ze wszystkich uczestników. Spojrzałem na zatokę i wtedy moje serce zamarło po raz drugi tego pięknego jesiennego poranka. Prosto na nas płynęła zgraja typów z pod ciemnej gwiazdy. Horda, której nie powstydziliby się sam Gore Verbinski. Żywcem wyrwana z planu zdjęciowego Piratów z Karaibów. Banda, której gdybym ją spotkał wieczorem w zaułku, oddałbym portfel bez pytań, a nawet mrugnięcia okiem. To byli nasi koledzy, których zaledwie kilka dnia wcześniej opuściliśmy udając się do Lagos, i którzy postanowili pozostać na kotwicowisku w Sagres i obejść się bez dobrodziejstw jakie daje łazienka, prysznic i bieżąca woda. Kiedy już wylądowali na plaży i udało się przekonać Arka, że nasz warunek się skończył, otrzymaliśmy upragnione małe żółte pudełeczko oraz piękną banderkę SPA 2016, która od tego dnia dumnie trzepotała na naszej wancie. 
Po powrocie z wycieczki do Lagos postanowiliśmy przestawić się z mariny do poru rybackiego, o którym wieść gminna niosła, że jest darmowy. Nie musiała nam tego wieść gminna dwa razy powtarzać! Szybko wymeldowaliśmy się z mariny i na naszym jednym pagaju ruszyliśmy. Po drodze  zatrzymała się przy nas jedna z motorówek, wożących turystów na tutejsze klify. Z jej sternikiem rozmawialiśmy wcześniej, opowiadając o naszym projekcie oraz regatach. Teraz przemiły ów młodzian, zatrzymał się i zaproponował, że nas zaholuje do przystani. Nonszalancko zarzucił sobie naszą cumę na plecy i dał całą naprzód. 80 koni jego motorówki skoczyło z kopyta do przodu, wkrótce jednak cuma się skończyła i nasz dobroczyńca, nadal ściskając ją w ręku, znalazł się w wodzie. Po wdrapaniu się na pokład, skonstatował „hmm, jesteście ciężcy”. No cóż , mamy ze sobą prowiant na trzy miesiące i 100 litrów wody. Słowa jednak dotrzymał. Wgramolił się do łodzi, zaknagował cumę i zaholował nas do na miejsce. Ponieważ w międzyczasie zrobił się już wieczór, Aleksander zaproponował wycieczkę. Błąkając się bez żadnego celu po starówce, ciesząc się z ciepełka, i wakacyjnej atmosfery zagaił do nas znany nam już “sprzedawca", nota bene nadal stojąc pod komisariatem policji. 
Nazajutrz, nie mając wielkiej nadziei na sukces, mieliśmy testować samoster. Do tego jednak potrzebny jest wiatr, a było go jak na lekarstwo. A skoro nie wiało, pojechaliśmy koleją do sąsiedniego Portimao. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od portu, więc nasz wzrok przyciągnął Colin Archer. Piękny kecz, który wcześniej mieliśmy okazję widzieć na kotwicy w Cascais. Grzecznie się przywitaliśmy i zostaliśmy zaproszeni na pokład. Jacht „Sailing the Farm” został w całości zbudowany z aluminium, jak sama nazwa wskazuje, na farmie w Norwegii. Ciekawostką zaś jest fakt, że jacht w ciągu 8 lat zbudowało około 200 kobiet pracujących jako wolontariuszki. Zwiedziliśmy go, kapitan złożył nam życzenia szczęśliwej podróży, po czym biegiem ruszyliśmy na dworzec. W drodze do Lagos dostaliśmy informację od Piotra z Sagres, że ze względu na nadchodzący nad Kanary niż, powinniśmy przełożyć start ze środy na wtorek. Sprawdziliśmy i rzeczywiście nie wyglądało to dobrze. Po naradzie postanowiliśmy płynąć we wtorek rano, co oznaczało że musimy przygotować nasz mały okręcik do wyjścia. Przeciągnęło się to do późnej nocy i oczywiście zaspaliśmy.  Kiedy rano wystawiłem głowę z łódki, usłyszałem szum. początkowo myślałem, że to przejeżdżający nieopodal pociąg, ale gdy nie ustawał, zrozumiałem że to ocean. Dotychczas spokojny rozbujał się nieco, a hałasuje po prostu fala przybojowa atakująca plażę.
Wychodząc na żaglach z kanału, musieliśmy się halsować, zaś w główkach czekała już na nas spora, łamiąca się fala. Po wyjściu, zgodnie z prognozą, przywitał nas mocny wschodni wiatr. Po czterech godzinach dopłynęliśmy do Sagres. Kotwicowisko, które kilka dni wcześniej było idealnym miejscem schronienia, teraz pokrywały białe łamiące się fale. A setki stojące na kotwicy podskakiwały niczym spławiki. Zgrabnym manewrem Aleksander wprowadził nas do portu i schroniliśmy się w kącie, osłoniętym dużym falochronem. Wkrótce przypłynął po nas Piotr w pontonie i udaliśmy się na naradę wojenną. Ustaliliśmy start regat na godzinę 18.00 i szybko rozjechaliśmy się – czy raczej rozpłynęliśmy się – na jachty. Po powrocie zabraliśmy się żwawo do pracy. Okazało się, że nasz wypieszczony w Lagos samoster jednak nie działa. Zgodnie z naszymi przewidywaniami. Jedynym wyjściem było złożenie zapasowego, który przygotowałem jeszcze przed wyjazdem, i mimo protestów Aleksandra, spakowałem w częściach pod swoją koję. Po dwóch godzinach pracy, “samoster wstydu”, stał dumnie na rufie. A że była już 18, błyskiem sprzątnęliśmy narzędzia i o 18.25 podnieśliśmy kotwicę, ruszając na trasę regat, życząc przez UKF wszystkim pomyślnych wiatrów oraz powodzenia.
 
 













 

poniedziałek, 20 lutego 2017

The Ballad of Brave Sir Robin

Są takie dni i to był jeden z nich. Może to świadomość pierwszego długiego przelotu, a może coś innego… Ważne że od rana czułem się jakoś nieswojo. Na wszelki wypadek założyłem ciepłe gatki, grube skarpetki i wełnianą czapę.
Mieliśmy opuścić gościnne Seixal skoro świt, ale tego dnia – jak na złość – nie usłyszałem budzika. A że poranne wstawanie nie jest także mocną stroną Aleksandra, to … zaspaliśmy. Myślałem że pospiesznie coś wrzucimy na ruszt, lecz wtedy, ku memu zaskoczeniu, Aleksander rzekł: 
– Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
Po czym zaczął pałaszować kaszę gryczaną z wołowiną. Kiedy już myślałem że kończy, przyszedł czas na koktajl mleczny z malinami. Kończyłem drugą kawę, gdy Aleksander przyrządził sobie jeszcze płatki z mlekiem i truskawkami oraz kisiel. W ten sposób ucztowanie przeciągnęło się nam prawie do południa. Wreszcie sklarowaliśmy łódeczkę i odbiliśmy od brzegu.
Żegnał nas w swoim małym bączku
Jorge.
Na początku musieliśmy halsować się na rzekę, co nie było łatwe, ponieważ przez poranne opóźnienie opuściliśmy Seixal na niskiej wodzie i tym razem pływ nam nie pomagał. A nasze Ferrari nie bardzo chciało na ocean. Żegnani przez Henryka Żeglarza, Vasco da Gamę, Ferdynand Magellana, Diogo Cão, Nuno Gonçalvesa, Luísa de Camõesa, Bartolomeu Diasa oraz Afonso de Albuquerque i resztę odkrywców, wyszliśmy na wody rzeki Tag po trzech godzinach. Jeszcze na rzece przeprowadziliśmy próby naszego samosteru i cóż okazało się, że… nie działa. Nie zrażeni tym faktem minęliśmy fort stojący na straży Lizbony w ujściu rzeki, przechodząc przy niskiej wodzie pas mielizn trasą znaną miejscowym rybakom, i jak się okazało – Aleksandrowi.
Wiatr szybko tężał, a wraz z nim rosła fala i nasza prędkość. Już wkrótce zaczęły się dzikie zjazdy z fal. Najpierw 7,9 chwilę później 8,3, by w niedługim czasie osiągnąć 9,7 węzła. Wtedy po raz pierwszy, lecz jak się później okazało, nie ostatni wywiozło nas do wiatru. Po zarefowaniu grota nasz dziki mustang na chwilę się uspokoił, ale nie zdążyłem dopalić papierosa, gdy powiozło nas ponownie. Dopiero po zrzuceniu grota i wydaniu za rufę 50 metrów liny kotwicznej żegluga się uspokoiła (na ile to możliwe przy 5 metrowych stromych i momentami załamujących się falach). Wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Aleksander zdecydował, że nie ma sensu żebyśmy we dwóch siedzieli w kokpicie tak po próżnicy i udał się na zasłużony odpoczynek. Zostałem sam, a noc chciałoby się zaśpiewać “dzisiaj jest czarniejsza”. Aby dodać sobie otuchy i odwagi, postanowiłem sobie zapalić. Sięgnąłem za pazuchę i wydobyłem z kieszeni sztormiaka papierosa. Wziąłem go do ust po czym wyciągnąłem zapalniczkę. Niestety kolejne próby odpalenia spełzały na niczym. Wiatr błyskawicznie zdmuchiwał płomień zapalniczki – potrzebowałem drugiej ręki. Niestety, za każdym razem kiedy puszczałem rumpel, łódka natychmiast zaczynała wykręcać do wiatru, ustawiając się bokiem do stromej łamiącej się fali. Tej nocy zrozumiałem znaczenie określenia przyspawany do steru. Przez długie, ciągnące się w nieskończoność, cztery godziny byłem dosłownie przyrośnięty do rumpla.
To była naprawdę ciężka noc i chyba jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałem. UPS. Napisałem to. Nad ranem wiatr nieco przysiadł, prawie jak moje morale w nocy. Siedząc o świcie w kokpicie, wymęczony i z mocno zwolnioną percepcją, zauważyłem statek który minął nas o 100 metrów, nie wzbudzając w moim zmęczonym mózgu żadnych uczuć czy przemyśleń. Ale o świcie pojawiło się piękne słońce, którego ciepłe promienie dodały mi sił. Tuż przed przylądkiem św. Wincentego zobaczyliśmy żółtego genakera z Nerwusa i zaczęliśmy go gonić. Niestety, nie udało nam się dogonić Kacpra i do Sagres weszliśmy godzinę po nim.  Kotwicę rzuciliśmy po 29 godzinach, meldując się jako czwarty jacht.
Wiedziałem że było ciężko. Ale naprawdę ciężko podczas tego 140 milowego skoku było Robertowi, któremu mimo próśb i gróźb nie działał samoster. Robert wpłynął do Sagres dobę po nas i jego zawsze starannie i idealnie ułożone loki były w kompletnym nieładzie. I choć, gdy dziś go zapytacie, będzie się być może tego wypierał, ja wiem. Jego fryzura mówiła więcej niż tysiąc słów. 


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami



Adam / still Brave Sir Robin crazy











 




poniedziałek, 13 lutego 2017


 Dom Henrique o Navegador

Minęły równe trzy miesiące od mojego ostatniego wpisu.
Cóż, wiele się w tym czasie wydarzyło :).
Miałem plan, że będę na bieżąco opisywał co przeżyłem i widziałem, ale okazało się to trudniejsze niż mi się wydawało, kiedy siedziałem popijając sojowe latte w biurze w centrum Warszawy. Potem w dodatku komputerowi zaszkodziła słona woda i zostałem bez zdjęć, a sprawa aktualizacji bloga… umarła

Dziś jednak odebrałem laptopa z serwisu. Klikając i sprawdzając, czy wszystko działa, odnalazłem zdjęcia dokładnie sprzed 3 miesięcy i nagle znów byłem na początku drogi :).

Postanowiłem zatem cofnąć się o 90 dni i opowiedzieć Wam, Drodzy Czytacze, co się wydarzyło po wyjeździe z Cascais.

Opuściliśmy gościnną marinę. Atlantyk (bo był to już Atlantyk) powitał nas delikatnymi podmuchami. I kiedy przez głowę przebiegła mi myśl: “O co tyle hałasu?", wiatr zaczął tężec a wraz z nim zaczęła rosnąć – maleńka dotychczas – fala. Pół godziny później jechaliśmy już z Aleksandrem krawędzią kokpitu, nabierając wody. Moje oczy robiły się większe i większe i większe :).

Po dosłownie kilku milach odpadliśmy nieco i wpłynęliśmy w ujście rzeki Tag. Na przypływie i po płaskiej wodzie mknęliśmy bliko 8 węzłów, bijąc po raz pierwszy, lecz jak się później okazało, nie po raz ostatni nasz prywatny rekord prędkości. Minęliśmy z oszałamiającą prędkością Torre de Belém oraz Padrão dos Descobrimentos – pomnik odkrywców odsłonięty w 1960 roku, dokładnie w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Zostawiliśmy za nami Lizbonę, skręciliśmy w prawo i przy dogasającym wietrze dotarliśmy do  położonego na półwyspie Setúbal sennego Seixal.

Ledwie zdążyliśmy zacumować, gdy Aleksander (który nawet wśród hedonistów uchodzi za hedonistę), zagaił: "Tu niedaleko jest bar, w którym podają bifanę, że ci buty spadną". I tak minął nam wieczór przy bifanie i serveza :).

Następnego dnia mieliśmy załatwić dwie bardzo istotne sprawy: skończyć pracę przy samosterze i kupić zasilacz do laptopa, który się spalił poprzedniego dnia. Ponieważ nie umiem długo usiedzieć na tyłku, zerwałem się skoro świt (ku utrapieniu Aleksandra, który dał się już poznać jako wielki fan wszelkiego typu i rodzaju drzemek i dosypiania) i zabrałem się za pracę przy naszym samosterze.

Przytrzymując jedną ręka płetwę samosteru, drugą usiłowałem dokręcić zawias. A ponieważ brakowało mi odrobiny zasięgu, przesuwałem się powoli coraz dalej i dalej i dalej.  Aż skończył mi się pokład pod nogami. Tak, jak stałem, znalazłem się w zimnej wodzie!

Mając mocno zdziwioną i przerażoną minę zostałem wyłowiony przez Aleksandra, który długo nie mógł się ruszyć z powodu napadu śmiechu.
A kiedy już stanąłem, ociekając wodą, w kokpicie, zachmurzyło się i zaczęło padać. Jakbym jeszcze nie był wystarczająco mokry.
Wiedziałem, że tego dnia nic już nie zrobimy. Morale i chęć do pracy legły w gruzach.

Sytuację i dzień uratował Aleksander, który niczym Przewodnik Michelin powiedział: "Choć popłyniemy promem do Lizbony. Znam tam świetne miejsce, gdzie za niedużą sumkę można jeść i pić do upadłego".

Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy przed siebie i cokolwiek bez celu :). Chłonęliśmy atmosferę miasta czyli niezwykłą mieszankę  przypraw i Fado. Aleksander chłonął, a właściwie pochłonął również pomarańczę prosto z drzewa i przypłacił to uczuleniem. Przez kilka chwil mówił niczym Sly Stallone po 13-rundowej walce z Apollo Creede'em. Po przejażdżce tramwajem, już biegiem, ruszyliśmy na przystań. Na okręt wróciliśmy ostatnim promem już w nocy. Następnego dnia ponownie zerwałem się skoro świt ku utrapieniu Aleksandra lecz tym razem nie daliśmy, no ja nie dałem się pokonać i wespół w zespół dokończyliśmy samoster a po południu udaliśmy się z Jorge, członkiem Associação Náutica do Seixal na poszukiwanie zasilacza do lapka.
Przy tej okazji wymieniliśmy się banderkami klubowymi a Jorge oprowadził nas po swojej łódce, którą rok wcześniej pomagał mu odrestaurować Olek. My w zamian pokazaliśmy mu nasz okręcik, który byłby idealnym baczkiem na jego jachcie :)

Wieczór spędziliśmy w gościnnym klubie Associação Náutica do Seixa. Tego dnia zrozumiałem dlaczego Aleksander zabawił tutaj cztery miesiące lecz mimo tego, że mieliśmy wielką ochotę zostać,  postanowiliśmy, że następnego dnia płyniemy na miejsce startu do Sagres.

 A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.
Pozdrawiam i bądźcie z nami


Adam / still Associação Náutica do Seixal crazy