wtorek, 21 marca 2017

Szatański plan Aleksandra


W Santa Cruz spędziliśmy jedną noc. 
Następnego dnia w samo południe mieliśmy startować.
Aleksander uknuł plan, zwany odtąd Szatańskim planem Aleksandra że po wyjściu ruszymy
w przeciwnym kierunku i – inaczej niż wszyscy – opłyniemy Teneryfę od północy. Według teorii,
w ten sposób nie znaleźlibyśmy  się w cieniu wulkanu Pico del Teide i może – gdyby wiatr dopisał
– ugralibyśmy kilka mil. Niestety, jak to na Kanarach, prognoza się nie sprawdziła. Nic nie zyskaliśmy na tym manewrze, choć brzmiał iście machiawelicznie.

Tymczasem minęły pierwsze trzy godziny i osiągnęliśmy spektakularną średnią 0,7 węzła :).
Za to, choć prognoza się nie sprawdziła, korzystając z dogodnych warunków, zjedliśmy bardzo elegancki obiad. Talerze, fanta, sałatka z pomidorów… 
Po kilku godzinach troszkę powiało, słabo ale zaczęliśmy płynąć.
Czasem lecieliśmy nawet 2 węzły.

Pierwszej  nocy wiatr jednak kompletnie siadł, przez godzinę kręciliśmy się w kółko. Dopiero rano, a właściwie koło południa, zaczęło wiać postawiliśmy zatem genakera i rozwinęliśmy blisko 4 węzły. Jechaliśmy na nim przez cały dzień. Potem wiatr zaczął lekko odkręcać więc poszedł w dół. Postawiliśmy za to dwa foki na motyla, które zostały z nami przez kolejne kilka tygodni.

Podrasowany w Las Palmas „Szymon” przejął wodze i tak beznamiętnie i bez emocji, ale także bez śladu zmęczenia sterował kolejne minuty, godziny dni i tygodnie
Pierwsze dni to była bajka: delikatny wiatr, brak fali pod osłoną wyspy, jazda na genakerze
– naprawdę było super. Potem, zgodnie z prognozą, rozwiało się do 20 knotów i tak już zostało. 
Po czterech dniach przyszła fala, która tak się rozbudowała, że większej nie widziałem. 
Siedem dni przyniosło nam 1/4 trasy i był plan że będziemy świętować „tygodnicę”, ale przez falę nie bardzo można było gotować i z imprezy niewiele wyszło. 

Mieliśmy z Aleksandrem ręczny wiatromierz. I kiedy warunki się zmieniały, najczęściej na trudniejsze, bardziej szorstkie, staraliśmy się zmierzyć siłę podmuchów. Głównie dla poprawy samopoczucia, ponieważ nie od dziś wiadomo że każdy żeglarz ma tendencję do zawyżania siły wiatru. Na pewno słyszeliście opowieści o 10 st w skali Beauforta na Niegocinie czy Śniardwach i bohaterskiej omedze płynącej w tych warunkach ostro do wiatru. Dodatkowej rozrywki dostarczał nam fakt, że prędkość wiatru zmierzyć należy na szczycie fali. Nie jest to łatwe – przy dużej oceanicznej fali jacht większość czasu spędza w dolinach. Następnie, korzystając z wytycznych Adlarda Colesa, trzeba dodać do otrzymanego wyniku jedną trzecią otrzymanej wartości, dzięki czemu otrzymamy siłę wiatru gradientowego na wysokości 10 metrów. Ponieważ nie do końca ufam Adlardowi, swojemu anemometrowi i przede wszystkim, aby trzymać nerwy na wodzy, zwykle dodaję do otrzymanego wyniku jedną czwarta. Mimo tego zabiegu zdarzyło nam się w czasie pierwszych dni uzyskać wynik 35 węzłów. Odpowiada to sile 7-8 B a to wydaje się dość silnym wiatrem zwłaszcza dla 5 metrowej łódki. 

19 grudnia, czyli 8 dnia naszej atlantyckiej podróży, kończyłem swoją wachtę, gdy wiatr nieco ucichł i fala złagodniała. Niby nadal miała pięć a czasem osiem metrów, ale przestała się tak nieprzyjemnie załamywać i pojawiło się niebo. Pomyślałem że idzie ku lepszemu. Obudziłem Aleksandra i poszedłem spać. Wstałem przed 10 czasu łódkowego i zobaczyłem szare chmury, deszcz i tężejący wiatr. Od startu mieliśmy dwa słoneczne dni i nie padało ani nie wiało. Za to od sześciu lecieliśmy na złamanie karku. W setce było jak w saunie. Zamknęliśmy ją na głucho ponieważ padało, a i fala potrafiła wpaść. 

Raz to zrobiła. Dostaliśmy klapsa w burtę i wielkim lobem wpadło trochę wody przez uchyloną zejściówkę. Zalewając Aleksandrowy śpiwór, moje bibułki i lapka. 
Zalany komputer podkopał nasze morale. Straciliśmy nawigację i AISa. Nie mieliśmy już muzyki
i e-boków ale najbardziej bolesna była utrata kolekcji filmów z Ronem Jeremym, które dostałem
na drogę od mojego redakcyjnego kolegi Pawła zwanego Żelkiem. 
Ostatniego dnia z poważną miną wręczył mi pendrive'a i powiedział 
– Te filmy zmieniły moje życie. Od momentu jak je obejrzałem staram się  postępować
i żyć jak Ron. 
Kontakt nam się urwał, więc Pawle, jeśli czytasz te słowa prześlij mi proszę swoją kolekcję filmów raz jeszcze. Może We-transferem?  

9 dnia podróży, z okazji pokonania 1/3 trasy wysłaliśmy pierwszy list w butelce. Poranek dla odmiany przywitał mnie wiatrem około 20 węzłów i deszczem. Czyli bez zmian. Zakładając że byliśmy wtedy na zwrotniku Raka, czyli na wysokości Sahary, opadów deszczu raczej się nie spodziewałem, a tu proszę. 

Nazajutrz, sądząc po latających rybach, kształcie chmur i stałym zachodnim wietrze,
złapaliśmy psat. 
- Na 99 proc. jedziemy pasatem – skonstatował Aleksander. Wiatrem rzecz jasna nie das auto. 
Mój kompan cisnął, podczas gdy ja miałem ochotę nacieszyć się naprawdę przyjemną żeglugą.
I może nie żyłować łódki. Sam robiłem, więc jej do końca nie ufam. 
Przed wypłynięciem z Las Palmas umówiłem się z jednak Aleksandrem, że ponieważ ja mam tendencje do nadmiernej ostrożności, a chcemy się pościgać, on ma decydujące słowo o strategii, ile żagla niesiemy i stawiamy. I tak wiatr nieco siadł, więc polecieliśmy na dwóch fokach i grocie cisnąc mocno ale z rozwagą. :)

Zabrałem ze sobą sekstant. Bardzo mi zależało żeby opanować i policzyć pozycję z kulminacji słońca.  Ot, taki szamanizm :). 
W momencie startu nie miałem jednak pojęcia, jak na tej łódce i przy pięciometrowej fali zmierzyć wysokość słońca. 

Miałem jeszcze w domu przed wyjazdem spróbować "na sucho", przeczytałem też rozdział Urbańczyka nawigacji prostej łatwej itd. i o korektach błędów, ale gdzie do cholery znaleźć
w Warszawie czysty horyzont? Teraz czytałem rozdziały o astronawigacji raz za razem i czekałem na odpowiednią pogodę, aby dokonać pierwszych obserwacji.

11 dnia rejsu w nocy strasznie nami tłukło. Dwa razy wysadziło mnie z koi z taką siłą, że wylądowałem na drugiej burcie. Siedziałem, czy raczej leżałem w ciemności, napięty, tak jakbym miał możliwość zrobić cokolwiek. W każdym razie tak się napiąłem, że w końcu się zmęczyłem i… zasnąłem. Aleksander też dał swoją wachtę tak, że w rezultacie jechaliśmy 10 godzin na ślepo. Niezbyt to dobra praktyka morska, ale co tam – taka była prawda. 

Następnego dnia, po koszmarnych nocnych przeżyciach, zafundowałem sobie prysznic, pierwszy raz od startu. Znaczy codziennie się myliśmy ale chusteczkami, a tego dnia zafundowałem sobie słodką wodę. 
Dziwne to uczucie, gdy człowiek klęczy nago w kokpicie, łódka tańczy niczym koń na rodeo, a pod tobą otwiera się siedmiometrowa przepaść. 

W wigilię znowu świętowaliśmy. Dodatkowo wypadł nam półmetek, więc było co celebrować. Obiad, czy raczej wieczerzę, zjedliśmy lepszą niż co dzień i na talerzach (choć jednorazowych). Wypiliśmy też butelkę wina. I nawet ocean się trochę wyprasował. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, od rana padało. 

Po południu przestało lać i wrócił pasat. Nadal dość mocny, ale lepsze 5 B niż 7B, które mieliśmy przez ostatnie dni. 
Choć była, zrobiłem pranie. Poświęciłem na ten cel cały litr słodkiej wodya po południu skończyłem 6 książkę "21:37" Mariusza Czubaja

Zostało nam 1200 mil, za plecami mieliśmy już 1300 mil i przeskoczyliśmy na drugą część mapy. Już widać było Martynikę, na mapie oczywiście. 
Niby to drobiazg, ale morale tego dnia podskoczyło nam do poziomu plus 10. Być może za sprawą naszych osiągnięć, a być może także dlatego że zjedliśmy Quickerowy ryż z kurczakiem i ananasem do którego dodatkowo poszła nam cała puszka ananasów.


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Szatański plan Aleksandra crazy












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz