poniedziałek, 20 lutego 2017

The Ballad of Brave Sir Robin

Są takie dni i to był jeden z nich. Może to świadomość pierwszego długiego przelotu, a może coś innego… Ważne że od rana czułem się jakoś nieswojo. Na wszelki wypadek założyłem ciepłe gatki, grube skarpetki i wełnianą czapę.
Mieliśmy opuścić gościnne Seixal skoro świt, ale tego dnia – jak na złość – nie usłyszałem budzika. A że poranne wstawanie nie jest także mocną stroną Aleksandra, to … zaspaliśmy. Myślałem że pospiesznie coś wrzucimy na ruszt, lecz wtedy, ku memu zaskoczeniu, Aleksander rzekł: 
– Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
Po czym zaczął pałaszować kaszę gryczaną z wołowiną. Kiedy już myślałem że kończy, przyszedł czas na koktajl mleczny z malinami. Kończyłem drugą kawę, gdy Aleksander przyrządził sobie jeszcze płatki z mlekiem i truskawkami oraz kisiel. W ten sposób ucztowanie przeciągnęło się nam prawie do południa. Wreszcie sklarowaliśmy łódeczkę i odbiliśmy od brzegu.
Żegnał nas w swoim małym bączku
Jorge.
Na początku musieliśmy halsować się na rzekę, co nie było łatwe, ponieważ przez poranne opóźnienie opuściliśmy Seixal na niskiej wodzie i tym razem pływ nam nie pomagał. A nasze Ferrari nie bardzo chciało na ocean. Żegnani przez Henryka Żeglarza, Vasco da Gamę, Ferdynand Magellana, Diogo Cão, Nuno Gonçalvesa, Luísa de Camõesa, Bartolomeu Diasa oraz Afonso de Albuquerque i resztę odkrywców, wyszliśmy na wody rzeki Tag po trzech godzinach. Jeszcze na rzece przeprowadziliśmy próby naszego samosteru i cóż okazało się, że… nie działa. Nie zrażeni tym faktem minęliśmy fort stojący na straży Lizbony w ujściu rzeki, przechodząc przy niskiej wodzie pas mielizn trasą znaną miejscowym rybakom, i jak się okazało – Aleksandrowi.
Wiatr szybko tężał, a wraz z nim rosła fala i nasza prędkość. Już wkrótce zaczęły się dzikie zjazdy z fal. Najpierw 7,9 chwilę później 8,3, by w niedługim czasie osiągnąć 9,7 węzła. Wtedy po raz pierwszy, lecz jak się później okazało, nie ostatni wywiozło nas do wiatru. Po zarefowaniu grota nasz dziki mustang na chwilę się uspokoił, ale nie zdążyłem dopalić papierosa, gdy powiozło nas ponownie. Dopiero po zrzuceniu grota i wydaniu za rufę 50 metrów liny kotwicznej żegluga się uspokoiła (na ile to możliwe przy 5 metrowych stromych i momentami załamujących się falach). Wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Aleksander zdecydował, że nie ma sensu żebyśmy we dwóch siedzieli w kokpicie tak po próżnicy i udał się na zasłużony odpoczynek. Zostałem sam, a noc chciałoby się zaśpiewać “dzisiaj jest czarniejsza”. Aby dodać sobie otuchy i odwagi, postanowiłem sobie zapalić. Sięgnąłem za pazuchę i wydobyłem z kieszeni sztormiaka papierosa. Wziąłem go do ust po czym wyciągnąłem zapalniczkę. Niestety kolejne próby odpalenia spełzały na niczym. Wiatr błyskawicznie zdmuchiwał płomień zapalniczki – potrzebowałem drugiej ręki. Niestety, za każdym razem kiedy puszczałem rumpel, łódka natychmiast zaczynała wykręcać do wiatru, ustawiając się bokiem do stromej łamiącej się fali. Tej nocy zrozumiałem znaczenie określenia przyspawany do steru. Przez długie, ciągnące się w nieskończoność, cztery godziny byłem dosłownie przyrośnięty do rumpla.
To była naprawdę ciężka noc i chyba jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałem. UPS. Napisałem to. Nad ranem wiatr nieco przysiadł, prawie jak moje morale w nocy. Siedząc o świcie w kokpicie, wymęczony i z mocno zwolnioną percepcją, zauważyłem statek który minął nas o 100 metrów, nie wzbudzając w moim zmęczonym mózgu żadnych uczuć czy przemyśleń. Ale o świcie pojawiło się piękne słońce, którego ciepłe promienie dodały mi sił. Tuż przed przylądkiem św. Wincentego zobaczyliśmy żółtego genakera z Nerwusa i zaczęliśmy go gonić. Niestety, nie udało nam się dogonić Kacpra i do Sagres weszliśmy godzinę po nim.  Kotwicę rzuciliśmy po 29 godzinach, meldując się jako czwarty jacht.
Wiedziałem że było ciężko. Ale naprawdę ciężko podczas tego 140 milowego skoku było Robertowi, któremu mimo próśb i gróźb nie działał samoster. Robert wpłynął do Sagres dobę po nas i jego zawsze starannie i idealnie ułożone loki były w kompletnym nieładzie. I choć, gdy dziś go zapytacie, będzie się być może tego wypierał, ja wiem. Jego fryzura mówiła więcej niż tysiąc słów. 


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami



Adam / still Brave Sir Robin crazy











 




1 komentarz: