poniedziałek, 13 lutego 2017


 Dom Henrique o Navegador

Minęły równe trzy miesiące od mojego ostatniego wpisu.
Cóż, wiele się w tym czasie wydarzyło :).
Miałem plan, że będę na bieżąco opisywał co przeżyłem i widziałem, ale okazało się to trudniejsze niż mi się wydawało, kiedy siedziałem popijając sojowe latte w biurze w centrum Warszawy. Potem w dodatku komputerowi zaszkodziła słona woda i zostałem bez zdjęć, a sprawa aktualizacji bloga… umarła

Dziś jednak odebrałem laptopa z serwisu. Klikając i sprawdzając, czy wszystko działa, odnalazłem zdjęcia dokładnie sprzed 3 miesięcy i nagle znów byłem na początku drogi :).

Postanowiłem zatem cofnąć się o 90 dni i opowiedzieć Wam, Drodzy Czytacze, co się wydarzyło po wyjeździe z Cascais.

Opuściliśmy gościnną marinę. Atlantyk (bo był to już Atlantyk) powitał nas delikatnymi podmuchami. I kiedy przez głowę przebiegła mi myśl: “O co tyle hałasu?", wiatr zaczął tężec a wraz z nim zaczęła rosnąć – maleńka dotychczas – fala. Pół godziny później jechaliśmy już z Aleksandrem krawędzią kokpitu, nabierając wody. Moje oczy robiły się większe i większe i większe :).

Po dosłownie kilku milach odpadliśmy nieco i wpłynęliśmy w ujście rzeki Tag. Na przypływie i po płaskiej wodzie mknęliśmy bliko 8 węzłów, bijąc po raz pierwszy, lecz jak się później okazało, nie po raz ostatni nasz prywatny rekord prędkości. Minęliśmy z oszałamiającą prędkością Torre de Belém oraz Padrão dos Descobrimentos – pomnik odkrywców odsłonięty w 1960 roku, dokładnie w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Zostawiliśmy za nami Lizbonę, skręciliśmy w prawo i przy dogasającym wietrze dotarliśmy do  położonego na półwyspie Setúbal sennego Seixal.

Ledwie zdążyliśmy zacumować, gdy Aleksander (który nawet wśród hedonistów uchodzi za hedonistę), zagaił: "Tu niedaleko jest bar, w którym podają bifanę, że ci buty spadną". I tak minął nam wieczór przy bifanie i serveza :).

Następnego dnia mieliśmy załatwić dwie bardzo istotne sprawy: skończyć pracę przy samosterze i kupić zasilacz do laptopa, który się spalił poprzedniego dnia. Ponieważ nie umiem długo usiedzieć na tyłku, zerwałem się skoro świt (ku utrapieniu Aleksandra, który dał się już poznać jako wielki fan wszelkiego typu i rodzaju drzemek i dosypiania) i zabrałem się za pracę przy naszym samosterze.

Przytrzymując jedną ręka płetwę samosteru, drugą usiłowałem dokręcić zawias. A ponieważ brakowało mi odrobiny zasięgu, przesuwałem się powoli coraz dalej i dalej i dalej.  Aż skończył mi się pokład pod nogami. Tak, jak stałem, znalazłem się w zimnej wodzie!

Mając mocno zdziwioną i przerażoną minę zostałem wyłowiony przez Aleksandra, który długo nie mógł się ruszyć z powodu napadu śmiechu.
A kiedy już stanąłem, ociekając wodą, w kokpicie, zachmurzyło się i zaczęło padać. Jakbym jeszcze nie był wystarczająco mokry.
Wiedziałem, że tego dnia nic już nie zrobimy. Morale i chęć do pracy legły w gruzach.

Sytuację i dzień uratował Aleksander, który niczym Przewodnik Michelin powiedział: "Choć popłyniemy promem do Lizbony. Znam tam świetne miejsce, gdzie za niedużą sumkę można jeść i pić do upadłego".

Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy przed siebie i cokolwiek bez celu :). Chłonęliśmy atmosferę miasta czyli niezwykłą mieszankę  przypraw i Fado. Aleksander chłonął, a właściwie pochłonął również pomarańczę prosto z drzewa i przypłacił to uczuleniem. Przez kilka chwil mówił niczym Sly Stallone po 13-rundowej walce z Apollo Creede'em. Po przejażdżce tramwajem, już biegiem, ruszyliśmy na przystań. Na okręt wróciliśmy ostatnim promem już w nocy. Następnego dnia ponownie zerwałem się skoro świt ku utrapieniu Aleksandra lecz tym razem nie daliśmy, no ja nie dałem się pokonać i wespół w zespół dokończyliśmy samoster a po południu udaliśmy się z Jorge, członkiem Associação Náutica do Seixal na poszukiwanie zasilacza do lapka.
Przy tej okazji wymieniliśmy się banderkami klubowymi a Jorge oprowadził nas po swojej łódce, którą rok wcześniej pomagał mu odrestaurować Olek. My w zamian pokazaliśmy mu nasz okręcik, który byłby idealnym baczkiem na jego jachcie :)

Wieczór spędziliśmy w gościnnym klubie Associação Náutica do Seixa. Tego dnia zrozumiałem dlaczego Aleksander zabawił tutaj cztery miesiące lecz mimo tego, że mieliśmy wielką ochotę zostać,  postanowiliśmy, że następnego dnia płyniemy na miejsce startu do Sagres.

 A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.
Pozdrawiam i bądźcie z nami


Adam / still Associação Náutica do Seixal crazy





















2 komentarze:

  1. Super, nie mogę się doczekać kolejnej części.

    OdpowiedzUsuń
  2. dobrze Ci to pióro płynie. Czekam z wypiekami na więcej

    OdpowiedzUsuń