Dom Henrique o Navegador
Minęły równe trzy miesiące od mojego
ostatniego wpisu.
Cóż, wiele się w tym czasie wydarzyło :).
Cóż, wiele się w tym czasie wydarzyło :).
Miałem plan, że będę na bieżąco opisywał co
przeżyłem i widziałem, ale okazało się to trudniejsze niż mi się wydawało,
kiedy siedziałem popijając sojowe latte w biurze w centrum Warszawy. Potem w
dodatku komputerowi zaszkodziła słona woda i zostałem bez zdjęć, a sprawa
aktualizacji bloga… umarła
Dziś jednak odebrałem laptopa z serwisu.
Klikając i sprawdzając, czy wszystko działa, odnalazłem zdjęcia dokładnie
sprzed 3 miesięcy i nagle znów byłem na początku drogi :).
Postanowiłem zatem cofnąć się o 90 dni i
opowiedzieć Wam, Drodzy Czytacze, co się wydarzyło po wyjeździe z Cascais.
Opuściliśmy gościnną marinę. Atlantyk (bo
był to już Atlantyk) powitał nas delikatnymi podmuchami. I kiedy przez głowę
przebiegła mi myśl: “O co tyle hałasu?", wiatr zaczął tężec a wraz z nim
zaczęła rosnąć – maleńka dotychczas – fala. Pół godziny później jechaliśmy już
z Aleksandrem krawędzią kokpitu, nabierając wody. Moje oczy robiły się większe
i większe i większe :).
Po dosłownie kilku milach odpadliśmy nieco
i wpłynęliśmy w ujście rzeki Tag. Na przypływie i po płaskiej wodzie mknęliśmy
bliko 8 węzłów, bijąc po raz pierwszy, lecz jak się później okazało, nie po raz ostatni
nasz prywatny rekord prędkości. Minęliśmy z oszałamiającą prędkością Torre de
Belém oraz Padrão dos Descobrimentos – pomnik odkrywców odsłonięty w 1960 roku,
dokładnie w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Zostawiliśmy
za nami Lizbonę, skręciliśmy w prawo i przy dogasającym wietrze dotarliśmy
do położonego na półwyspie Setúbal
sennego Seixal.
Ledwie zdążyliśmy zacumować, gdy Aleksander
(który nawet wśród hedonistów uchodzi za hedonistę), zagaił: "Tu niedaleko
jest bar, w którym podają bifanę, że ci buty spadną". I tak minął nam
wieczór przy bifanie i serveza :).
Następnego dnia mieliśmy załatwić dwie
bardzo istotne sprawy: skończyć pracę przy samosterze i kupić zasilacz do
laptopa, który się spalił poprzedniego dnia. Ponieważ nie umiem długo usiedzieć
na tyłku, zerwałem się skoro świt (ku utrapieniu Aleksandra, który dał się już
poznać jako wielki fan wszelkiego typu i rodzaju drzemek i dosypiania) i zabrałem
się za pracę przy naszym samosterze.
Przytrzymując jedną ręka płetwę samosteru,
drugą usiłowałem dokręcić zawias. A ponieważ brakowało mi odrobiny zasięgu,
przesuwałem się powoli coraz dalej i dalej i dalej. Aż skończył mi się pokład pod nogami. Tak,
jak stałem, znalazłem się w zimnej wodzie!
Mając mocno zdziwioną i przerażoną minę
zostałem wyłowiony przez Aleksandra, który długo nie mógł się ruszyć z powodu
napadu śmiechu.
A kiedy już stanąłem, ociekając wodą, w
kokpicie, zachmurzyło się i zaczęło padać. Jakbym jeszcze nie był wystarczająco
mokry.
Wiedziałem, że tego dnia nic już nie
zrobimy. Morale i chęć do pracy legły w gruzach.
Sytuację i dzień uratował Aleksander, który
niczym Przewodnik Michelin powiedział: "Choć popłyniemy promem do Lizbony.
Znam tam świetne miejsce, gdzie za niedużą sumkę można jeść i pić do upadłego".
Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy przed
siebie i cokolwiek bez celu :). Chłonęliśmy atmosferę miasta czyli niezwykłą
mieszankę przypraw i Fado. Aleksander chłonął,
a właściwie pochłonął również pomarańczę prosto z drzewa i przypłacił to
uczuleniem. Przez kilka chwil mówił niczym Sly Stallone po 13-rundowej walce z
Apollo Creede'em. Po przejażdżce tramwajem, już biegiem, ruszyliśmy na przystań.
Na okręt wróciliśmy ostatnim promem już w nocy. Następnego dnia ponownie zerwałem
się skoro świt ku utrapieniu Aleksandra lecz tym razem nie daliśmy, no ja nie
dałem się pokonać i wespół w zespół dokończyliśmy samoster a po południu udaliśmy
się z Jorge, członkiem Associação Náutica do Seixal na poszukiwanie zasilacza
do lapka.
Przy tej okazji wymieniliśmy się banderkami
klubowymi a Jorge oprowadził nas po swojej łódce, którą rok wcześniej pomagał
mu odrestaurować Olek. My w zamian pokazaliśmy mu nasz okręcik, który byłby
idealnym baczkiem na jego jachcie :)
Wieczór spędziliśmy w gościnnym klubie
Associação Náutica do Seixa. Tego dnia zrozumiałem dlaczego Aleksander zabawił
tutaj cztery miesiące lecz mimo tego, że mieliśmy wielką ochotę zostać, postanowiliśmy, że następnego dnia płyniemy
na miejsce startu do Sagres.
A co
było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu
internetowym.
Pozdrawiam i bądźcie z nami
Adam / still Associação Náutica do Seixal
crazy
Super, nie mogę się doczekać kolejnej części.
OdpowiedzUsuńdobrze Ci to pióro płynie. Czekam z wypiekami na więcej
OdpowiedzUsuń