Są
takie dni i to był jeden z nich. Może to świadomość pierwszego długiego
przelotu, a może coś innego… Ważne że od rana czułem się jakoś
nieswojo. Na wszelki wypadek założyłem
ciepłe gatki, grube skarpetki i wełnianą czapę.
Mieliśmy opuścić gościnne Seixal skoro świt, ale tego dnia – jak na
złość – nie usłyszałem budzika. A że poranne wstawanie nie jest także mocną stroną
Aleksandra, to … zaspaliśmy. Myślałem że pospiesznie coś wrzucimy na ruszt, lecz wtedy, ku memu zaskoczeniu, Aleksander rzekł:
– Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
Po czym zaczął pałaszować kaszę gryczaną z wołowiną. Kiedy już myślałem
że kończy, przyszedł czas na koktajl mleczny z malinami. Kończyłem drugą
kawę, gdy Aleksander przyrządził sobie jeszcze płatki z mlekiem i truskawkami oraz
kisiel. W ten sposób ucztowanie przeciągnęło się nam prawie do południa. Wreszcie sklarowaliśmy
łódeczkę i odbiliśmy od brzegu.
Żegnał nas w swoim małym bączku Jorge.
Żegnał nas w swoim małym bączku Jorge.
Na początku musieliśmy halsować się na
rzekę, co nie było łatwe, ponieważ przez poranne opóźnienie opuściliśmy Seixal
na niskiej wodzie i tym razem pływ nam nie pomagał. A nasze Ferrari nie bardzo
chciało na ocean. Żegnani przez Henryka Żeglarza, Vasco da Gamę, Ferdynand
Magellana, Diogo Cão, Nuno Gonçalvesa, Luísa de Camõesa, Bartolomeu Diasa oraz
Afonso de Albuquerque i resztę odkrywców, wyszliśmy na wody rzeki Tag po trzech godzinach.
Jeszcze na rzece przeprowadziliśmy próby naszego samosteru i cóż okazało się, że…
nie działa. Nie zrażeni tym faktem minęliśmy fort stojący na straży Lizbony w
ujściu rzeki, przechodząc przy niskiej wodzie pas mielizn trasą znaną
miejscowym rybakom, i jak się okazało – Aleksandrowi.
Wiatr
szybko tężał, a wraz z nim rosła
fala i nasza prędkość. Już wkrótce zaczęły się dzikie zjazdy z fal.
Najpierw
7,9 chwilę później 8,3, by w niedługim czasie osiągnąć 9,7 węzła. Wtedy
po raz
pierwszy, lecz jak się później okazało, nie ostatni wywiozło nas do
wiatru. Po
zarefowaniu grota nasz dziki mustang na chwilę się uspokoił, ale nie
zdążyłem
dopalić papierosa, gdy powiozło nas ponownie. Dopiero po zrzuceniu grota
i
wydaniu za rufę 50 metrów liny kotwicznej żegluga się uspokoiła (na ile
to możliwe
przy 5 metrowych stromych i momentami załamujących się falach).
Wieczorem, kiedy
słońce chyliło się ku zachodowi, Aleksander zdecydował, że nie ma sensu
żebyśmy
we dwóch siedzieli w kokpicie tak po próżnicy i udał się na zasłużony
odpoczynek. Zostałem sam, a noc chciałoby się zaśpiewać “dzisiaj jest
czarniejsza”. Aby dodać sobie otuchy i odwagi, postanowiłem sobie
zapalić. Sięgnąłem
za pazuchę i wydobyłem z kieszeni sztormiaka papierosa. Wziąłem go do
ust po
czym wyciągnąłem zapalniczkę. Niestety kolejne próby odpalenia spełzały
na
niczym. Wiatr błyskawicznie zdmuchiwał płomień zapalniczki –
potrzebowałem drugiej ręki.
Niestety, za każdym razem kiedy puszczałem rumpel, łódka natychmiast
zaczynała
wykręcać do wiatru, ustawiając się bokiem do stromej łamiącej się fali.
Tej
nocy zrozumiałem znaczenie określenia przyspawany do steru. Przez
długie, ciągnące
się w nieskończoność, cztery godziny byłem dosłownie przyrośnięty do
rumpla.
To była naprawdę ciężka noc i chyba
jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałem. UPS. Napisałem to. Nad ranem wiatr
nieco przysiadł, prawie jak moje morale w nocy. Siedząc o świcie w kokpicie, wymęczony
i z mocno zwolnioną percepcją, zauważyłem statek który minął nas o 100 metrów, nie wzbudzając w moim zmęczonym mózgu żadnych
uczuć czy przemyśleń. Ale o świcie pojawiło się piękne słońce, którego ciepłe
promienie dodały mi sił. Tuż przed przylądkiem św. Wincentego zobaczyliśmy żółtego
genakera z Nerwusa i zaczęliśmy go gonić. Niestety, nie udało nam się dogonić
Kacpra i do Sagres weszliśmy godzinę po nim. Kotwicę rzuciliśmy po 29 godzinach, meldując się jako czwarty jacht.
Wiedziałem
że było ciężko. Ale naprawdę ciężko podczas tego 140 milowego skoku
było Robertowi, któremu mimo próśb i gróźb nie działał samoster. Robert
wpłynął do
Sagres dobę po nas i jego zawsze starannie i idealnie ułożone loki były w
kompletnym nieładzie. I choć, gdy dziś go zapytacie, będzie się być może
tego wypierał, ja wiem. Jego fryzura mówiła więcej niż tysiąc słów. A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu
(prawie) codziennie powieść w wydaniu
internetowym.
Pozdrawiam i bądźcie z nami
Adam / still Brave Sir Robin crazy
Dziękuję i proszę o więcej :)
OdpowiedzUsuńGratuluję i pozdrawiam.