Fortaleza de Sagres
Po
dniu odpoczynku
w Sagres dotarły do nas wieści o awarii samochodu Arka i wszystko
wskazywało,
że nasz postój na kotwicy znacznie się wydłuży. Ponieważ samoster nie
działał,
potrzebowaliśmy miejsca, aby go rozebrać, dokonać niezbędnych poprawek
i złożyć powtórnie – krótko mówiąc szukaliśmy przystani i pomostu. Po
krótkiej naradzie
zdecydowaliśmy się popłynąć do oddalonego o kilkanaście mil portu w
Lagos, gdzie
stała konkurencyjna grupa setek, czyli uczestnicy regat Transatlantic
2016. Tuż przed wypłynięciem dowiedzieliśmy się, że z Lagos właśnie
startuje Rafał i
jego Wojownik.
Spokojnie
postawiliśmy żagle, podnieśliśmy kotwicę i… zapomnieliśmy o mieczach
rufowych. Nasza „boża krówka”, która postanowiła
nie słuchać steru, szybko nam o tym przypomniała. Wjechaliśmy centralnie w burtę Nerwusa! Po wyjściu z zatoki
ocean pokazał nam zupełnie inne oblicze. Mała falka i pływanie niczym na
Mazurach. W połowie drogi spotkaliśmy Rafała. Krótka sesja zdjęciowa,
życzenia powodzenia i po minucie każdy z nas ruszył w swoją stronę. Godzinę
później byliśmy u wejścia portu w Lagos. Kolejny raz okazało się, że kto rano
wstaje itd. My nie wstaliśmy i do Lagos dotarliśmy dokładnie w połowie
odpływu, a wiatr wiał dokładnie w osi kanału
prowadzącego do mariny. Oczywiście w twarz. Aleksander chciał na noc stanąć na
kotwicy, ale ja uparłem się że podejmiemy próbę wejścia. Wcześniej
zadzwoniłem do Szymona z pytaniem, czy odpali swój silnik i wholuje nas do mariny, ale nie podchwycił
tematu, więc pozostała nam próba sforsowania długiego na pół mili kanału pod
wiatr i prąd z jednym pagajem. Zapytałem Aleksandra, czy uważa, że da się to
zrobić. Popatrzył na mnie, na kanał, na wimpel oraz żagle i zawyrokował, że
owszem, ale będę musiał naprawdę przyłożyć się do wiosłowania. Klęknąłem, pochyliłem się nad wiosłem, zaparłem i
zacząłem pracę. Wiosłowałem wspaniale. Złapałem dobre tempo, którego nie
powstydziliby się Paweł Baraszkiewicz w
parze z Danielem Jędraszko. Włożyłem w to całe swoje serce, ciało i umiejętności.
Potężnie wiosłując w olimpijskim stylu, parłem na przód. Aleksander w tym czasie
zapewniał mnie, że jest świetnie i kibicował, bym teraz nie odpuszczał. Po 10 minutach pocąc się i sapiąc, rozejrzałem się – nadal byliśmy w główkach. A mój przyjaciel zwijał się w kokpicie ze śmiechu.
Na nasze szczęście pojawiła się motorówka z dwoma chłopakami, którzy zaproponowali nam hol i
chwilę później staliśmy już w marinie.
Wieczór
spędziliśmy włócząc się po uliczkach miasta. Następnego dnia zabraliśmy się,
nie wiem który to już raz, za pracę przy samosterze i kolejnych drobnych
przeróbkach wymyślanych przez Aleksandra. Po przeliczeniu wszystkiego, ponownym
sprawdzeniu i złożeniu w całość wiedzieliśmy już, że nasz super samoster ma
błąd konstrukcyjny, który w warunkach warsztatowych moglibyśmy z łatwością
wyeliminować, ale tu, w marinie, szanse, że będzie działał poprawnie po
ponownym złożeniu wynosiły 50/50.
Ponieważ nic już
nie mogliśmy na to poradzić postanowiliśmy udać się na spacer.
Jak się okazało – bardzo długi. Ruszyliśmy na Ponta de Piedade. Jak informuje serwis
Huffington Post, najpiękniejsza plaża świata nie znajduje się na Karaibach, ani
na Pacyfiku, ale właśnie tam. Przylądek
Miłosierdzia jest wymieniany jako jedna z
największych atrakcji turystycznych Portugalii. Składa się z klifów,
sięgających nawet do 20 metrów wysokości. Część wystaje sponad powierzchni
krystalicznie czystej wody Atlantyku. Pomiędzy nimi znajdują się maleńkie plaże –
Ponta da Piedade, znajduje się między dwiema: Porto de Mos oraz Dona
Ana.
– Skaliste skarpy
tej plaży są tak wysokie, że zdają się niemal dotykać błękitnego nieba.
Wszystko jest tam niewiarygodnie piękne. Czasem aż trudno to ogarnąć wzrokiem -
odnotowała Suzy Strutner, dziennikarka amerykańskiego portalu. Dostęp
do Ponta da Piedade drogą lądową nie
jest wcale łatwy. Od strony latarni morskiej można zejść na plażę po
stromych
schodach wykutych w zboczach. Nie był to łatwy szlak dla kogoś, kto
zgalował
się w klapki, ale było warto. Po powrocie nogi bolały mnie
niewiarygodnie. Kiedy zmordowani wracaliśmy do mariny, Aleksander z
typowym dla
siebie entuzjazmem powiedział.
– Nie marudź, tu
niedaleko, tuż za rogiem jest pub dla anglików, gdzie barman mówi po polsku. I
rzeczywiście mówił.
Gdy po wizycie w
pubie wracaliśmy na łódkę, zagaił do nas, wychynąwszy z ciemnego zaułka
jegomość.
- You smoke weed?? Du you want to buy???
Pikanterii temu
spotkaniu dodaje fakt że ów jegomość zajmował się nocnym handlem stojąc w
bramie Polícia de Segurança Pública w Lagos.
Następnego
dnia
Paweł i Szymon niczym rewolwerowcy w samo południe ruszyli na wyspy
Kanaryjskie. Pożegnanie i pamiątkowe zdjęcie i już ich nie było. Zaś my
namówiliśmy naszego sąsiada Daniela, przemiłego Francuza, który ze
względu na klimat uciekł z mroźnego La Rochelle do Lagos i całe dni
spędzał w
marinie na swoim 10 metrowym jachcie motorowym, na wycieczkę do Sagres (Daniel
w swej naiwności zaproponował nam pomoc. Powiedział, że ma samochód i że
gdybyśmy czegoś potrzebowali to chętnie nas zawiezie. Nie minęło 15 minut… i
już mieliśmy do niego prośbę o podrzucenie). Tam wylądował
Marcin oraz Arek – dwaj ostatni setkowicze. Chcieliśmy się przywitać i nie
ukrywam, pozwiedzać okolicę oraz odebrać przywiezione przez Arka YB.
Kiedy dojechaliśmy
na miejsce Arek krzątał się wokół jachtu. Ku naszemu nieukrywanemu zaskoczeniu oświadczył, że nie da nam YB bo na listę
startową zostaliśmy wpisani przez Janusza WARUNKOWO. Cóż
było robić – Piotr niczym jego znany imiennik Adamczyk
czyli “Człowiek który został papieżem” zwołał konklawe czyli komisję
regatową
składającą się ze wszystkich uczestników. Spojrzałem na zatokę i wtedy
moje
serce zamarło po raz drugi tego pięknego jesiennego poranka. Prosto na
nas płynęła zgraja typów z pod ciemnej gwiazdy. Horda, której nie
powstydziliby się sam Gore
Verbinski. Żywcem wyrwana z planu zdjęciowego Piratów z Karaibów. Banda, której
gdybym ją spotkał wieczorem w zaułku, oddałbym portfel bez pytań, a nawet mrugnięcia okiem. To
byli nasi koledzy,
których zaledwie kilka dnia wcześniej opuściliśmy udając się do Lagos, i
którzy
postanowili pozostać na kotwicowisku w Sagres i obejść się bez
dobrodziejstw jakie daje łazienka, prysznic i bieżąca woda. Kiedy już
wylądowali na plaży i udało się przekonać Arka, że nasz warunek się
skończył,
otrzymaliśmy upragnione małe żółte pudełeczko oraz piękną banderkę SPA
2016, która
od tego dnia dumnie trzepotała na naszej wancie.
Po powrocie z
wycieczki do Lagos postanowiliśmy przestawić się z mariny do poru rybackiego, o
którym wieść gminna niosła, że jest darmowy. Nie musiała nam
tego wieść gminna dwa razy powtarzać! Szybko wymeldowaliśmy się
z mariny i na naszym jednym pagaju ruszyliśmy. Po drodze zatrzymała
się przy nas jedna z motorówek,
wożących turystów na tutejsze klify. Z jej sternikiem rozmawialiśmy
wcześniej, opowiadając o naszym projekcie oraz regatach. Teraz przemiły
ów
młodzian, zatrzymał się i zaproponował, że nas zaholuje do przystani.
Nonszalancko zarzucił sobie naszą cumę na plecy i dał całą naprzód. 80
koni
jego motorówki skoczyło z kopyta do przodu, wkrótce jednak cuma się
skończyła i
nasz dobroczyńca, nadal ściskając ją w ręku, znalazł się w wodzie. Po
wdrapaniu
się na pokład, skonstatował „hmm, jesteście ciężcy”. No cóż , mamy ze
sobą
prowiant na trzy miesiące i 100 litrów wody. Słowa jednak dotrzymał.
Wgramolił
się do łodzi, zaknagował cumę i zaholował nas do na miejsce. Ponieważ w
międzyczasie zrobił się już wieczór, Aleksander zaproponował wycieczkę.
Błąkając się bez żadnego celu po starówce, ciesząc się z ciepełka, i
wakacyjnej atmosfery zagaił do nas znany nam już “sprzedawca", nota bene
nadal stojąc pod komisariatem policji.
Nazajutrz, nie mając wielkiej nadziei na sukces, mieliśmy testować samoster. Do tego jednak potrzebny
jest wiatr, a było go jak na lekarstwo.
A skoro nie wiało, pojechaliśmy koleją do sąsiedniego Portimao.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od portu, więc nasz wzrok przyciągnął Colin
Archer. Piękny
kecz, który wcześniej mieliśmy okazję widzieć na kotwicy w Cascais.
Grzecznie
się przywitaliśmy i zostaliśmy zaproszeni na pokład. Jacht „Sailing the
Farm”
został w całości zbudowany z aluminium, jak sama nazwa wskazuje, na
farmie w
Norwegii. Ciekawostką zaś jest fakt, że jacht w ciągu 8 lat zbudowało
około 200
kobiet pracujących jako wolontariuszki. Zwiedziliśmy go, kapitan złożył
nam
życzenia szczęśliwej podróży, po czym biegiem ruszyliśmy na dworzec. W
drodze do Lagos
dostaliśmy informację od Piotra z Sagres, że ze względu na nadchodzący
nad
Kanary niż, powinniśmy przełożyć start ze środy na wtorek. Sprawdziliśmy
i
rzeczywiście nie wyglądało to dobrze. Po naradzie postanowiliśmy płynąć
we
wtorek rano, co oznaczało że musimy przygotować nasz mały okręcik do
wyjścia.
Przeciągnęło się to do późnej nocy i oczywiście zaspaliśmy. Kiedy
rano wystawiłem głowę z łódki, usłyszałem
szum. początkowo myślałem, że to przejeżdżający nieopodal pociąg, ale
gdy nie ustawał, zrozumiałem że to ocean. Dotychczas spokojny rozbujał
się nieco, a hałasuje po prostu fala przybojowa atakująca plażę.
Wychodząc
na żaglach z kanału, musieliśmy się halsować, zaś w główkach czekała już na nas
spora, łamiąca się fala. Po wyjściu, zgodnie z prognozą, przywitał nas mocny
wschodni wiatr. Po czterech godzinach dopłynęliśmy do Sagres. Kotwicowisko,
które kilka dni wcześniej było idealnym miejscem schronienia, teraz pokrywały białe
łamiące się fale. A setki stojące na kotwicy podskakiwały niczym spławiki.
Zgrabnym manewrem Aleksander wprowadził nas do portu i schroniliśmy się w
kącie, osłoniętym dużym falochronem. Wkrótce przypłynął po nas Piotr w pontonie
i udaliśmy się na naradę wojenną. Ustaliliśmy start regat na godzinę 18.00 i
szybko rozjechaliśmy się – czy raczej rozpłynęliśmy się – na jachty. Po
powrocie zabraliśmy się żwawo do pracy. Okazało się, że nasz wypieszczony w
Lagos samoster jednak nie działa. Zgodnie z naszymi przewidywaniami. Jedynym
wyjściem było złożenie zapasowego, który przygotowałem jeszcze przed
wyjazdem, i mimo protestów Aleksandra, spakowałem w częściach pod swoją koję. Po
dwóch godzinach pracy, “samoster wstydu”, stał dumnie na rufie. A że była już
18, błyskiem sprzątnęliśmy narzędzia i o 18.25 podnieśliśmy kotwicę, ruszając
na trasę regat, życząc przez UKF wszystkim pomyślnych wiatrów oraz powodzenia.