piątek, 14 kwietnia 2017

This is the end



Po śniadaniu w Sainte-Anne ruszyliśmy do polskiej zatoki w Le Marin. 
Aleksander już od wielu dni wypatrywał samolotów na niebie i wyczekiwał przylotu Anetki. Umilając nam czas śpiewał piosenkę:

Anetko moja, Anetko ma
Jaki dzień na spotkanie dasz? Poniedziałek dam!
Ach, żeby już ten poniedziałek był I ja ze swoją Anetką był Anetko ma!
Anetko moja, Anetko ma 
Jaki dzień na spotkanie dasz? Wtorek dam!
Ach, żeby już ten poniedziałek, wtorek był I ja ze swoją Anetką był Anetko ma!

Wyśpiewywał kolejne dni tygodnia.
Tak się szczęśliwie złożyło, idealny synchron można by rzec, że przypłynęliśmy tego samego dnia, którego ukochana Aleksandra miała przylecieć wieczorową porą.
Aby umilić sobie czas oczekiwania – trubadur zmęczył się już nuceniem piosenki – postanowiliśmy odwiedzić dzielną załogę SPUTNIKA II, czyli Karolinę, Mateusza i Bruna.
Opowieści żeglarskim nie było końca… Z krótką przerwą, podczas której udaliśmy się po Anetkę oraz do sklepu. Ale, jak mówi stare przysłowie, co się wydarzyło na Sputniku pozostaje na Sputniku.

Następnego dnia, powiększona o Anetę, dzielna załoga Still Crazy 2 przekroczyła z dumą i elegancją linię mety. Rocher du Diamant to skalista wysepka na południowym wybrzeżu Martyniki. To skała wystająca z morza na wysokość 175 metrów. Ciekawostką jest fakt, że w czasie wojen napoleońskich, 7 stycznia 1804 roku, wyspę zajęli Brytyjczycy pod wodzą admirała Samuela Hooda (człowieka który został pancernikiem ) i założyli tu bazę wojskową ze stuosobowym garnizonem i pięcioma armatami. Rocher du Diamant został nawet wpisany do rejestru Royal Navy jako HMS Diamond Rock.
Przez półtora roku Anglicy psuli krew Francuzom i utrudniali im żeglugę pomiędzy Martyniką i St Lucią. Dopiero w 1805 roku admirałowi Pierre'owi de Villeneuve udało się zająć wyspę z pomocą francusko-hiszpańskiej floty składającej się z16 okrętów. Anglicy poddali się 3 czerwca 1805 roku.

Po przecięciu mety udaliśmy się do małej miejscowości Grande Anse d'Arlet. Gdy tylko rzuciliśmy kotwicę, z pobliskich zarośli dobiegł nas głośny śmiech. Początkowo myślałem, że to Montagne Pelée obudził się do życia, ale okazało się, iż to nasi koledzy świętowali szczęśliwe ocalenie.

Po kilku uroczych dniach i oficjalnym wręczeniu dyplomów przez sierotkę Anetkę, postanowiliśmy wrócić do Le Marin gdzie Aleksander rozpoczął poszukiwania jachtostopu na Antigę. Tam już czekał na Aleksandra i Anetę, stęskniony King of Bongo. 
W le Marin odkryłem, że mieszkanie na łodzi na kotwicowisku jest uroczym doświadczeniem pod warunkiem, że ma się 12 metrowy jacht, który zapewnia podstawowe wygody. Mieszkanie na seteczce, na widoku żeglarzy mieszkających na większych jachtach, szybko stało się uciążliwe.

Kika dni zajęło mi doszorowanie siebie, łódki, pranie i sprzątanie, po czym udałem się do Fort de France, by wspólnie z Piotrem i Arkiem załatwić sprawę transportu naszych bolidów.
Załatwiliśmy sprawunki i ruszyłem na przystanek Taxi Colectives, mając nadzieję wieczór spędzić już na pokładzie Grubej Berty. Niestety, na przystanku (z przerwami) spędziłem… kolejne 2 dni. Najpierw okazało się że coś takiego jak rozkład jazdy nie istnieje. Nie zrażony tym drobiazgiem, siadłem na krawężniku i czekałem. Po jakimś czasie pojawił się sprzedawca, który zaoferował mi…palenie. Potem pojawił się drugi, który zaoferował mi… palenie. Potem przyszedł kolejny i zapytał, czy chcę zapalić. A potem, uwaga, pojawił się jeszcze jeden z tym samym pytaniem i wyjaśnił mi, że Taxi Colectives nie kursuje w weekendy i będę tu tkwił aż do poniedziałku. Wróciłem z Fort de France późnym wieczorem, pachnąc cywilizacją.

Byliśmy cali piękni i dookoła piękni, więc postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę pod hasłem tour de Martinique. Odwiedziliśmy Saint-Pierre – nadmorskie miasto położone u podnóża wulkanu Montagne Pelée, znane z tego że uległo całkowitemu zniszczeniu w wyniku wybuchu wulkanu 8 maja 1902 roku. Zginęli wówczas niemal wszyscy z ponad 30 tys. mieszkańców. Jedną z 3 osób, które przeżyły ten wybuch, był więzień Louis-Auguste Sylbaris. Miasto zyskało sobie wówczas przydomek "grobowiec Karaibów".
Następnie ruszyliśmy na drzemiący Montagne Pelée, wznoszący się na wysokość 1397 m n.p.m. Liczyłem na piękne zdjęcia caaaaaaałej okolicy :), ale jak już dotarliśmy na górę, przyszły chmury i mgła i ledwo widziałem czubek własnego nosa :P. Nazwa wulkanu oznacza po francusku "łysa góra" ale nie spotkaliśmy tam żadnej czarownicy. 

Kilka dni później Aleksander znalazł transport dla siebie i Anetki. Królik już czekał. Od tego momentu wypadki potoczyły się błyskawicznie. Wszystkie sprawunki moich przyjaciół zostały przeniesione na dorosłą łódkę po czym ruszyliśmy w kierunku Fort de France. Tam nasze drogi się rozeszły. Oni ruszyli po nowe przygody, a ja zacząłem powoli rozbierać moje Ferrari i się pakować. Kilka dni później do FdF spłynęli Piotr z Agnieszką oraz Arek i – już w większej kompanii – wspólnie szykowaliśmy nasze małe bolidy do powrotu do domu. 

Łódki były gotowe do załadunku, kiedy wpadło do nas z nie całkiem koleżeńską wizytą 15 funkcjonariuszy z psami, którzy przetrząsnęli nasze jachty od topów aż po stępkę w poszukiwaniu kontrabandy. Byli wyraźnie zawiedzeni, gdy po kilku godzinach poszukiwań nie znaleźli kompetnie nic. Po tym incydencie, który wstrzymał prace na kilka godzin i podniósł nam ciśnienie, łódki sprawnie i szybko zostały wyciągnięte z wody, a następnie załadowane do kontenera.

To już koniec pomyślałem smutno. Ostatnia noc na jachcie. Wtuliłem się w burtę lecz tym razem zamiast szmeru wody, towarzyszyła mi grobowa cisza. Tkwiliśmy w sarkofagu kontenera niczym w brzuchu wieloryba.


Następnego dnia kontener został zabrany. Założyłem buty. Pierwszy raz od dwóch miesięcy. Moje stopy płonęły, ruszyłem w długą drogę na lotnisko. Wszedłem do samolotu, dźwigając ze sobą całą furę wrażeń morskich oraz mały bagaż podręczny. Zająłem swoje miejsce, tym razem siedziałem przy oknie. Samolot powoli zaczął kołować po pasie startowym, po czym wzbił się w powietrze. Patrzyłem na niebo i rozmyślałem o ostatnich trzech miesiącach, o rejsie, i o tym czy moje życie się zmieni. To myślenie tak mnie wykończyło, że aż zasnąłem. Śniło mi się, że na podstawie naszych przygód kręcą film i że w postać Aleksandra wcielił się Piotr Adamczyk, a mnie gra Tomasz Karolak, czego sobie i Wam drodzy czytelnicy życzę.


Pozdrawiam i bądźcie z nami 

Piotr i Tomasz/still crazy 















wtorek, 4 kwietnia 2017

Muito obrigado, muchas gracias i merci beaucoup


Powoli zbliżamy się do końca przygód dwóch ekscentrycznych gentlemanów. 
Zanim jednak przeczytacie ostatnią część naszych przygód pozwólcie mi na drobną dygresję i podziękowanie. 

Zawsze marzyłem o rejsie przez Atlantyk… najchętniej na małej łódce, więc gdy przeczytałem o regatach SPA wiedziałem że są dla mnie. 
Przystępując do pracy nad projektem, nie spodziewałem się jednak że spotkam tylu (a jest ich naprawdę wielu, o czym zaraz się drodzy czytacze przekonacie) wspaniałych ludzi, którzy na różnych etapach bezinteresownie mi pomogą. 
A zatem, bez dalszych ceregieli, chciałbym podziękować: 

Asi – że wytrzymała te dwa trudne lata. 
Aleksandrowi – za dziecięcy entuzjazm na finiszu przygotowań i trzy miesiące fantastycznej przygody. 
Maćkowi – za pomoc i udostępnienie swojej stolarni. 
Waldkowi – który ostatnie dni przed wyjazdem łódki spędził ze mną w szkutni, bym zdążył na czas z przygotowaniami. 
Oraz: Heremu – za piękną stronę http://stillcrazy.pl/, Panu Piotrowi z Kp, przedstawicielowi marki Lech FREE, Panu Maciejowi oraz Honoracie z firmy Delphia Yachts za zorganizowanie transportu, Panu Marcinowi z firmy Kevisport, całej załodze firmy Arkom, Elwirze z żaglowni TJSails za najlepsze żagle, które były obiektem zazdrości innych uczestników SPA 2016, Panu Andrzejowi z firmy OLIVA, Panu Wojciechowi z firmy X-disc, Panu Sylwestrowi z firmy ZAP/Sznajder, Pani Donacie z firmy Hornet Odzież, Panu Lechowi z firmy Boja.org.pl, Panu Zbigniewowi z firmy PEM, Panu Jarosławowi z firmy CZECH, Panu Jackowi z firmy Linorex, Panu Piotrowi z Grupy Chemicznej Ciech, Pani Joannie z firmy Krosglass, Panu Filipowi z firmy Quicker Food, Pani Agnieszce z firmy Koskisen, Robertowi z Przystani Wodnej Dobiegniewo i oczywiście Danielowi, Dobromirze oraz Maciejowi z magazynu "Jachting". 

A poza tym: Markowi „Admirałowi”, Piotrowi, Markowi, Piotrowi, Szymonowi, Jackowi, Jarkowi, Waldkowi, Piotrowi … i na koniec Piotrowi za to, że był dobrym duchem i katalizatorem tej wyprawy.

Wszystkim tym… 40 Wspaniałym pragnę podziękować za pomoc i wiarę w powodzenie projektu. 
Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem :), a jeśli tak, to najmocniej przepraszam i jeszcze raz dziękuję. 

A co było dalej i jak dotarliśmy na metę opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym. 

Pozdrawiam i bądźcie z nami 

adam/still muito obrigado, muchas gracias i merci beaucoup crazy






wtorek, 28 marca 2017

Dude, Where's finishing line


Od rana Aleksander biegał wokół łódki i kręcił film. Zaś ja, korzystając z chwilowego uspokojenia się oceanu, goliłem głowę. Nie było to łatwe zadanie, zwłaszcza, że nie miałem lusterka – jako człowiek przesądny, uznałem że ryzyko jego stłuczenia jest zbyt duże. Siedem lat nieszczęścia jakoś mi się nie uśmiechało. W rolę mojego odbicia wcielił się zatem Aleksander. 

Na moje pytanie, czy jest równo, zapewnił, że wyglądam świetnie i śmiało mogę na tym zakończyć tę skomplikowaną procedurę. Jednak gdy kilka dni później oglądałem jego filmy z tego przedpołudnia okazało się, że prezentuję się niczym bohater wstrząsającego dokumentu poświęconego chemioterapii. 

Następnego dnia, 28 grudnia wysłaliśmy kolejny list w butelce. Napisaliśmy go kolektywnie: ja w wersji polskiej, Aleksander zajął się wersją angielską. Nie jestem wystarczająco biegły w językach obcych i prawdopodobnie nikt by nie zrozumiał, o co mi właściwie chodzi. Mogłoby się okazać, że przypadkiem poinformowałem SAR oraz inne służby i zaczęliby nas szukać jako rozbitków. 

Kiedy Aleksander skończył, zwinąłem list w rulon, zapakowałem w butelkę i wspólnie przeszliśmy do kokpitu, aby wyrzucić ją do oceanu. Mój przyjaciel wszystko nagrywał, 

i kiedy już miałem rzucać, zaczął nucić „message in a bottle”.
Szybko okazało się jednak, że zna t
ylko ten jeden wers.

Kiedy już nasza wiadomość znalazła się w wodzie, Aleksander zszedł do kabiny, a ja zostałem w kokpicie. Ten jeden, powtarzany w kółko refren spowodował że spłynęła na mnie fala wspomnień i znalazłem się w domu.

Moja latorośl, Weronika, bardzo lubi śpiewać, a ponieważ każda kolejna bohaterka Disneya była piosenkarką (lub ewentualnie chciała nią być), Wierka również na pewnym etapie życia marzyła, że zostanie artystką estradową. Po każdej jej nastoletniej idolce pozostała w naszym domu garść artefaktów i każdy zmusza do wspomnień i wzruszeń.

– Mogę zaśpiewać piosenkę – zagajała Weronika już w chwili, gdy zamykały się drzwi samochodu.
– Oczywiście kochanie – odpowiadałem, przy czym Asia z sąsiedniego fotela obdarzała mnie spojrzeniem, które wrażliwszego osobnika pewnie by zabiło.
– Asiu, daj Wierce zaśpiewać – przekonywałem.
Sama zainteresowana tymczasem siedziała na tylnym siedzeniu i milczała
– No Wierciu śpiewaj, czemu nie śpiewasz? – pytałem z troską i życzliwością w głosie
– Ale ja się wstydzę!
– To nie śpiewaj jeśli się wstydzisz
– Ale ja chcę!
– To śpiewaj – mówiłem lekko już poirytowany.
I wtedy Wierka zaczynała…
No cóż, to urocze dziecko i kocham ją bardzo, dlatego nie wymagam głosu, nie zależy mi na dykcji, może gubić rytm i tak będę ją uwielbiał.

Nie byłem jednak przygotowany na to, że Wierka zaproponuje piosenkę której teksu po prostu nie zna.I że na dodatek z dziecięcym entuzjazmem i kuliście będzie przez bitą godzinę powtarzała:You get the limo out front Hottest styles, every shoe, every color………..You get the best of both worlds
Resztę piosenki beztrosko uzupełniała fałszując: nana nana nana na na na
Siedząca obok Asia wbijała boleśnie palce w moją rękę, a ja, skoro już jesteśmy przy piosenkach, pozwólcie że zacytuję w tym momencie Robertę Flack. Wierka bezlitośnie was killing me softly with her song.
Tak mijała nam podróż. Po czym, za dodatkową opłatą w postaci żelków, hot doga, zapiekanki, chipsów lub innych przekąsek nasz wycieczkowy trubadur umilał nam czas nie śpiewając już przebojów.

Wracając do nas: Olek po wysłaniu listu wcielił się w postać wróżki Aleksandry, dużo liczył i wyliczył że jeśli utrzymamy średnią z ostatnich dwóch tygodni, to będziemy na Martynice 6 stycznia, czyli po 26 dniach. Prognoza się sprawdziła, a ja od tego momentu zacząłem się go trochę bać.

30 grudnia pozostało 625 Mm do Martyniki. Gdy wydawało się, że już witamy się z gąską, błogi nastrój prysł. I to pomimo Sylwestra. Czekolada, owoce, chleb suchary, papierosy i napoje były na wyczerpaniu (lub po prostu ich już nie było). Balowaliśmy więc mając w odwodzie rum na jednego drinka i jedną, ostatnią puszkę coli. Tego dnia odkryliśmy też, co wstrząsnęło nami jeszcze mocniej, że kończy się papier toaletowy. Oznaczało to, że jeśli wyjdzie przed Martyniką, to mamy – dosłownie – przesrane.

Drugiego stycznia oficjalnie skończył się tytoń. Było to dla mnie większą tragedia niż brak pieczywa, sucharów, batoników, herbatników, warzyw, owoców, sera żółtego, sardynek w puszce, fanty oraz coli. Na otarcie łez, pojawiły się Sargasy czyli Gronorosty czyli cytując Wikipedię – rodzaj glonów z gromady brunatnic posiadających pęcherze pławne umożliwiające im unoszenie w wodzie (pleuston, megaplankton). Swobodnie unosząc się w przypowierzchniowych warstwach wody utrudniają żeglugę. Ich masę szacuje się na kilka ton na milę kwadratową.

6 stycznia wielka radość i podniecenie zapanowały na pokładzie. Przed dziobem zamajaczyły zarysy wyspy! Założyłem specjalnie odłożoną na tę okazję białą koszulę w żaglówki. Podkreślała moją opaleniznę, której nie powstydził by się sam Julio Iglesias, oraz błękit moich oczu. Może nieskromnie to zabrzmi, ale wyglądałem świetnie i nie zamierzam w tym miejscu przepraszać za swoją przystojność. Zresztą, żeby być szczerym, muszę powiedzieć, że razem z Aleksandrem prezentowaliśmy się lepiej niż cała rodzina Iglesiasów a dodam tylko, że poza nestorem rodu Juliem jest jeszcze Enrique Iglesias, Julio Iglesias Jr., Chábeli Iglesias, Miguela, Alejandra, Rodrigo, Victoria, Cristina oraz Guillermo.


Kiedy byliśmy o milę od Martyniki pojawił się PROBLEM.

Przygotowywałem się do rejsu od dwóch lat. Dziesiątki, jeśli nie setki razy czytałem regulamin, ale kiedy już dopłynęliśmy na Martynikę okazało się, że nie wiem gdzie jest meta. Ponieważ nie mogliśmy skontaktować się z Houston, zdecydowaliśmy, że najpierw popłyniemy do Sainte-Anne, gdzie zrobimy zakupy (czytaj kupimy papierosy i sprawdzimy w internecie gdzie jest meta i dopiero wtedy ruszymy dalej ;).

Gdy wpływaliśmy do zatoki, z jachtów powychodzili ich mieszkańcy, żeby zobaczyć nasz mały okręcik i – jak przystało na żeglarzy – ocenić nasze umiejętności.

– Nie możemy teraz dać ciała – wycedził przez zęby Aleksander

Skupiłem się jak tylko potrafiłem. I tak zrobiliśmy najpierw zwrot przez sztag (mijając dzioby kilku jachtów o milimetry), zrobiliśmy rufę, wykonaliśmy też jeszcze jeden zwrot przez sztag (przechodząc między dwoma dużymi jachtami tak blisko, że mogliśmy dotykać ich burt), po czym w sekundę wytraciliśmy wiatr i prędkość i delikatnie oraz z wdziękiem stanęliśmy przy pomoście w Sainte-Anne.

Z gracją zeskoczyłem na pomost. A nogi, których nie używałem od 26 dni, ugięły się pode mną i wyrżnąłem jak długi. Kiedy już udało nam się stanąć, ruszyliśmy prawdziwie marynarskim krokiem do pobliskiego sklepu, gdzie nabyliśmy bagietkę, kawę i tytoń. Tak zaopatrzeni, udaliśmy się na główny plac, by tam w pięknych okolicznościach przyrody spożyć śniadanie.
Zanim je skonsumowaliśmy, słońce zaczęło przygrzewać i dawać się we znaki. Ranek był tak cudny że przeszedł nasze najśmielsze oczekiwanie. Po posiłku zapaliliśmy sobie po papierosku. Siedzieliśmy na ławce z kawą i papierosami, patrzyliśmy na słońce i rozmawialiśmy.

– Szkoda że cały rejs tak nie wygląda – westchnąłem
– To prawda – odparł Aleksander. Żeglarstwo to znakomita sprawa, tylko te przeloty między portami. Gdyby nie to, byłoby dużo przyjemniej.


A co było dalej i jak dotarliśmy na metę opowiem  Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Where's finishing line crazy