wtorek, 28 marca 2017

Dude, Where's finishing line


Od rana Aleksander biegał wokół łódki i kręcił film. Zaś ja, korzystając z chwilowego uspokojenia się oceanu, goliłem głowę. Nie było to łatwe zadanie, zwłaszcza, że nie miałem lusterka – jako człowiek przesądny, uznałem że ryzyko jego stłuczenia jest zbyt duże. Siedem lat nieszczęścia jakoś mi się nie uśmiechało. W rolę mojego odbicia wcielił się zatem Aleksander. 

Na moje pytanie, czy jest równo, zapewnił, że wyglądam świetnie i śmiało mogę na tym zakończyć tę skomplikowaną procedurę. Jednak gdy kilka dni później oglądałem jego filmy z tego przedpołudnia okazało się, że prezentuję się niczym bohater wstrząsającego dokumentu poświęconego chemioterapii. 

Następnego dnia, 28 grudnia wysłaliśmy kolejny list w butelce. Napisaliśmy go kolektywnie: ja w wersji polskiej, Aleksander zajął się wersją angielską. Nie jestem wystarczająco biegły w językach obcych i prawdopodobnie nikt by nie zrozumiał, o co mi właściwie chodzi. Mogłoby się okazać, że przypadkiem poinformowałem SAR oraz inne służby i zaczęliby nas szukać jako rozbitków. 

Kiedy Aleksander skończył, zwinąłem list w rulon, zapakowałem w butelkę i wspólnie przeszliśmy do kokpitu, aby wyrzucić ją do oceanu. Mój przyjaciel wszystko nagrywał, 

i kiedy już miałem rzucać, zaczął nucić „message in a bottle”.
Szybko okazało się jednak, że zna t
ylko ten jeden wers.

Kiedy już nasza wiadomość znalazła się w wodzie, Aleksander zszedł do kabiny, a ja zostałem w kokpicie. Ten jeden, powtarzany w kółko refren spowodował że spłynęła na mnie fala wspomnień i znalazłem się w domu.

Moja latorośl, Weronika, bardzo lubi śpiewać, a ponieważ każda kolejna bohaterka Disneya była piosenkarką (lub ewentualnie chciała nią być), Wierka również na pewnym etapie życia marzyła, że zostanie artystką estradową. Po każdej jej nastoletniej idolce pozostała w naszym domu garść artefaktów i każdy zmusza do wspomnień i wzruszeń.

– Mogę zaśpiewać piosenkę – zagajała Weronika już w chwili, gdy zamykały się drzwi samochodu.
– Oczywiście kochanie – odpowiadałem, przy czym Asia z sąsiedniego fotela obdarzała mnie spojrzeniem, które wrażliwszego osobnika pewnie by zabiło.
– Asiu, daj Wierce zaśpiewać – przekonywałem.
Sama zainteresowana tymczasem siedziała na tylnym siedzeniu i milczała
– No Wierciu śpiewaj, czemu nie śpiewasz? – pytałem z troską i życzliwością w głosie
– Ale ja się wstydzę!
– To nie śpiewaj jeśli się wstydzisz
– Ale ja chcę!
– To śpiewaj – mówiłem lekko już poirytowany.
I wtedy Wierka zaczynała…
No cóż, to urocze dziecko i kocham ją bardzo, dlatego nie wymagam głosu, nie zależy mi na dykcji, może gubić rytm i tak będę ją uwielbiał.

Nie byłem jednak przygotowany na to, że Wierka zaproponuje piosenkę której teksu po prostu nie zna.I że na dodatek z dziecięcym entuzjazmem i kuliście będzie przez bitą godzinę powtarzała:You get the limo out front Hottest styles, every shoe, every color………..You get the best of both worlds
Resztę piosenki beztrosko uzupełniała fałszując: nana nana nana na na na
Siedząca obok Asia wbijała boleśnie palce w moją rękę, a ja, skoro już jesteśmy przy piosenkach, pozwólcie że zacytuję w tym momencie Robertę Flack. Wierka bezlitośnie was killing me softly with her song.
Tak mijała nam podróż. Po czym, za dodatkową opłatą w postaci żelków, hot doga, zapiekanki, chipsów lub innych przekąsek nasz wycieczkowy trubadur umilał nam czas nie śpiewając już przebojów.

Wracając do nas: Olek po wysłaniu listu wcielił się w postać wróżki Aleksandry, dużo liczył i wyliczył że jeśli utrzymamy średnią z ostatnich dwóch tygodni, to będziemy na Martynice 6 stycznia, czyli po 26 dniach. Prognoza się sprawdziła, a ja od tego momentu zacząłem się go trochę bać.

30 grudnia pozostało 625 Mm do Martyniki. Gdy wydawało się, że już witamy się z gąską, błogi nastrój prysł. I to pomimo Sylwestra. Czekolada, owoce, chleb suchary, papierosy i napoje były na wyczerpaniu (lub po prostu ich już nie było). Balowaliśmy więc mając w odwodzie rum na jednego drinka i jedną, ostatnią puszkę coli. Tego dnia odkryliśmy też, co wstrząsnęło nami jeszcze mocniej, że kończy się papier toaletowy. Oznaczało to, że jeśli wyjdzie przed Martyniką, to mamy – dosłownie – przesrane.

Drugiego stycznia oficjalnie skończył się tytoń. Było to dla mnie większą tragedia niż brak pieczywa, sucharów, batoników, herbatników, warzyw, owoców, sera żółtego, sardynek w puszce, fanty oraz coli. Na otarcie łez, pojawiły się Sargasy czyli Gronorosty czyli cytując Wikipedię – rodzaj glonów z gromady brunatnic posiadających pęcherze pławne umożliwiające im unoszenie w wodzie (pleuston, megaplankton). Swobodnie unosząc się w przypowierzchniowych warstwach wody utrudniają żeglugę. Ich masę szacuje się na kilka ton na milę kwadratową.

6 stycznia wielka radość i podniecenie zapanowały na pokładzie. Przed dziobem zamajaczyły zarysy wyspy! Założyłem specjalnie odłożoną na tę okazję białą koszulę w żaglówki. Podkreślała moją opaleniznę, której nie powstydził by się sam Julio Iglesias, oraz błękit moich oczu. Może nieskromnie to zabrzmi, ale wyglądałem świetnie i nie zamierzam w tym miejscu przepraszać za swoją przystojność. Zresztą, żeby być szczerym, muszę powiedzieć, że razem z Aleksandrem prezentowaliśmy się lepiej niż cała rodzina Iglesiasów a dodam tylko, że poza nestorem rodu Juliem jest jeszcze Enrique Iglesias, Julio Iglesias Jr., Chábeli Iglesias, Miguela, Alejandra, Rodrigo, Victoria, Cristina oraz Guillermo.


Kiedy byliśmy o milę od Martyniki pojawił się PROBLEM.

Przygotowywałem się do rejsu od dwóch lat. Dziesiątki, jeśli nie setki razy czytałem regulamin, ale kiedy już dopłynęliśmy na Martynikę okazało się, że nie wiem gdzie jest meta. Ponieważ nie mogliśmy skontaktować się z Houston, zdecydowaliśmy, że najpierw popłyniemy do Sainte-Anne, gdzie zrobimy zakupy (czytaj kupimy papierosy i sprawdzimy w internecie gdzie jest meta i dopiero wtedy ruszymy dalej ;).

Gdy wpływaliśmy do zatoki, z jachtów powychodzili ich mieszkańcy, żeby zobaczyć nasz mały okręcik i – jak przystało na żeglarzy – ocenić nasze umiejętności.

– Nie możemy teraz dać ciała – wycedził przez zęby Aleksander

Skupiłem się jak tylko potrafiłem. I tak zrobiliśmy najpierw zwrot przez sztag (mijając dzioby kilku jachtów o milimetry), zrobiliśmy rufę, wykonaliśmy też jeszcze jeden zwrot przez sztag (przechodząc między dwoma dużymi jachtami tak blisko, że mogliśmy dotykać ich burt), po czym w sekundę wytraciliśmy wiatr i prędkość i delikatnie oraz z wdziękiem stanęliśmy przy pomoście w Sainte-Anne.

Z gracją zeskoczyłem na pomost. A nogi, których nie używałem od 26 dni, ugięły się pode mną i wyrżnąłem jak długi. Kiedy już udało nam się stanąć, ruszyliśmy prawdziwie marynarskim krokiem do pobliskiego sklepu, gdzie nabyliśmy bagietkę, kawę i tytoń. Tak zaopatrzeni, udaliśmy się na główny plac, by tam w pięknych okolicznościach przyrody spożyć śniadanie.
Zanim je skonsumowaliśmy, słońce zaczęło przygrzewać i dawać się we znaki. Ranek był tak cudny że przeszedł nasze najśmielsze oczekiwanie. Po posiłku zapaliliśmy sobie po papierosku. Siedzieliśmy na ławce z kawą i papierosami, patrzyliśmy na słońce i rozmawialiśmy.

– Szkoda że cały rejs tak nie wygląda – westchnąłem
– To prawda – odparł Aleksander. Żeglarstwo to znakomita sprawa, tylko te przeloty między portami. Gdyby nie to, byłoby dużo przyjemniej.


A co było dalej i jak dotarliśmy na metę opowiem  Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Where's finishing line crazy
















wtorek, 21 marca 2017

Szatański plan Aleksandra


W Santa Cruz spędziliśmy jedną noc. 
Następnego dnia w samo południe mieliśmy startować.
Aleksander uknuł plan, zwany odtąd Szatańskim planem Aleksandra że po wyjściu ruszymy
w przeciwnym kierunku i – inaczej niż wszyscy – opłyniemy Teneryfę od północy. Według teorii,
w ten sposób nie znaleźlibyśmy  się w cieniu wulkanu Pico del Teide i może – gdyby wiatr dopisał
– ugralibyśmy kilka mil. Niestety, jak to na Kanarach, prognoza się nie sprawdziła. Nic nie zyskaliśmy na tym manewrze, choć brzmiał iście machiawelicznie.

Tymczasem minęły pierwsze trzy godziny i osiągnęliśmy spektakularną średnią 0,7 węzła :).
Za to, choć prognoza się nie sprawdziła, korzystając z dogodnych warunków, zjedliśmy bardzo elegancki obiad. Talerze, fanta, sałatka z pomidorów… 
Po kilku godzinach troszkę powiało, słabo ale zaczęliśmy płynąć.
Czasem lecieliśmy nawet 2 węzły.

Pierwszej  nocy wiatr jednak kompletnie siadł, przez godzinę kręciliśmy się w kółko. Dopiero rano, a właściwie koło południa, zaczęło wiać postawiliśmy zatem genakera i rozwinęliśmy blisko 4 węzły. Jechaliśmy na nim przez cały dzień. Potem wiatr zaczął lekko odkręcać więc poszedł w dół. Postawiliśmy za to dwa foki na motyla, które zostały z nami przez kolejne kilka tygodni.

Podrasowany w Las Palmas „Szymon” przejął wodze i tak beznamiętnie i bez emocji, ale także bez śladu zmęczenia sterował kolejne minuty, godziny dni i tygodnie
Pierwsze dni to była bajka: delikatny wiatr, brak fali pod osłoną wyspy, jazda na genakerze
– naprawdę było super. Potem, zgodnie z prognozą, rozwiało się do 20 knotów i tak już zostało. 
Po czterech dniach przyszła fala, która tak się rozbudowała, że większej nie widziałem. 
Siedem dni przyniosło nam 1/4 trasy i był plan że będziemy świętować „tygodnicę”, ale przez falę nie bardzo można było gotować i z imprezy niewiele wyszło. 

Mieliśmy z Aleksandrem ręczny wiatromierz. I kiedy warunki się zmieniały, najczęściej na trudniejsze, bardziej szorstkie, staraliśmy się zmierzyć siłę podmuchów. Głównie dla poprawy samopoczucia, ponieważ nie od dziś wiadomo że każdy żeglarz ma tendencję do zawyżania siły wiatru. Na pewno słyszeliście opowieści o 10 st w skali Beauforta na Niegocinie czy Śniardwach i bohaterskiej omedze płynącej w tych warunkach ostro do wiatru. Dodatkowej rozrywki dostarczał nam fakt, że prędkość wiatru zmierzyć należy na szczycie fali. Nie jest to łatwe – przy dużej oceanicznej fali jacht większość czasu spędza w dolinach. Następnie, korzystając z wytycznych Adlarda Colesa, trzeba dodać do otrzymanego wyniku jedną trzecią otrzymanej wartości, dzięki czemu otrzymamy siłę wiatru gradientowego na wysokości 10 metrów. Ponieważ nie do końca ufam Adlardowi, swojemu anemometrowi i przede wszystkim, aby trzymać nerwy na wodzy, zwykle dodaję do otrzymanego wyniku jedną czwarta. Mimo tego zabiegu zdarzyło nam się w czasie pierwszych dni uzyskać wynik 35 węzłów. Odpowiada to sile 7-8 B a to wydaje się dość silnym wiatrem zwłaszcza dla 5 metrowej łódki. 

19 grudnia, czyli 8 dnia naszej atlantyckiej podróży, kończyłem swoją wachtę, gdy wiatr nieco ucichł i fala złagodniała. Niby nadal miała pięć a czasem osiem metrów, ale przestała się tak nieprzyjemnie załamywać i pojawiło się niebo. Pomyślałem że idzie ku lepszemu. Obudziłem Aleksandra i poszedłem spać. Wstałem przed 10 czasu łódkowego i zobaczyłem szare chmury, deszcz i tężejący wiatr. Od startu mieliśmy dwa słoneczne dni i nie padało ani nie wiało. Za to od sześciu lecieliśmy na złamanie karku. W setce było jak w saunie. Zamknęliśmy ją na głucho ponieważ padało, a i fala potrafiła wpaść. 

Raz to zrobiła. Dostaliśmy klapsa w burtę i wielkim lobem wpadło trochę wody przez uchyloną zejściówkę. Zalewając Aleksandrowy śpiwór, moje bibułki i lapka. 
Zalany komputer podkopał nasze morale. Straciliśmy nawigację i AISa. Nie mieliśmy już muzyki
i e-boków ale najbardziej bolesna była utrata kolekcji filmów z Ronem Jeremym, które dostałem
na drogę od mojego redakcyjnego kolegi Pawła zwanego Żelkiem. 
Ostatniego dnia z poważną miną wręczył mi pendrive'a i powiedział 
– Te filmy zmieniły moje życie. Od momentu jak je obejrzałem staram się  postępować
i żyć jak Ron. 
Kontakt nam się urwał, więc Pawle, jeśli czytasz te słowa prześlij mi proszę swoją kolekcję filmów raz jeszcze. Może We-transferem?  

9 dnia podróży, z okazji pokonania 1/3 trasy wysłaliśmy pierwszy list w butelce. Poranek dla odmiany przywitał mnie wiatrem około 20 węzłów i deszczem. Czyli bez zmian. Zakładając że byliśmy wtedy na zwrotniku Raka, czyli na wysokości Sahary, opadów deszczu raczej się nie spodziewałem, a tu proszę. 

Nazajutrz, sądząc po latających rybach, kształcie chmur i stałym zachodnim wietrze,
złapaliśmy psat. 
- Na 99 proc. jedziemy pasatem – skonstatował Aleksander. Wiatrem rzecz jasna nie das auto. 
Mój kompan cisnął, podczas gdy ja miałem ochotę nacieszyć się naprawdę przyjemną żeglugą.
I może nie żyłować łódki. Sam robiłem, więc jej do końca nie ufam. 
Przed wypłynięciem z Las Palmas umówiłem się z jednak Aleksandrem, że ponieważ ja mam tendencje do nadmiernej ostrożności, a chcemy się pościgać, on ma decydujące słowo o strategii, ile żagla niesiemy i stawiamy. I tak wiatr nieco siadł, więc polecieliśmy na dwóch fokach i grocie cisnąc mocno ale z rozwagą. :)

Zabrałem ze sobą sekstant. Bardzo mi zależało żeby opanować i policzyć pozycję z kulminacji słońca.  Ot, taki szamanizm :). 
W momencie startu nie miałem jednak pojęcia, jak na tej łódce i przy pięciometrowej fali zmierzyć wysokość słońca. 

Miałem jeszcze w domu przed wyjazdem spróbować "na sucho", przeczytałem też rozdział Urbańczyka nawigacji prostej łatwej itd. i o korektach błędów, ale gdzie do cholery znaleźć
w Warszawie czysty horyzont? Teraz czytałem rozdziały o astronawigacji raz za razem i czekałem na odpowiednią pogodę, aby dokonać pierwszych obserwacji.

11 dnia rejsu w nocy strasznie nami tłukło. Dwa razy wysadziło mnie z koi z taką siłą, że wylądowałem na drugiej burcie. Siedziałem, czy raczej leżałem w ciemności, napięty, tak jakbym miał możliwość zrobić cokolwiek. W każdym razie tak się napiąłem, że w końcu się zmęczyłem i… zasnąłem. Aleksander też dał swoją wachtę tak, że w rezultacie jechaliśmy 10 godzin na ślepo. Niezbyt to dobra praktyka morska, ale co tam – taka była prawda. 

Następnego dnia, po koszmarnych nocnych przeżyciach, zafundowałem sobie prysznic, pierwszy raz od startu. Znaczy codziennie się myliśmy ale chusteczkami, a tego dnia zafundowałem sobie słodką wodę. 
Dziwne to uczucie, gdy człowiek klęczy nago w kokpicie, łódka tańczy niczym koń na rodeo, a pod tobą otwiera się siedmiometrowa przepaść. 

W wigilię znowu świętowaliśmy. Dodatkowo wypadł nam półmetek, więc było co celebrować. Obiad, czy raczej wieczerzę, zjedliśmy lepszą niż co dzień i na talerzach (choć jednorazowych). Wypiliśmy też butelkę wina. I nawet ocean się trochę wyprasował. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, od rana padało. 

Po południu przestało lać i wrócił pasat. Nadal dość mocny, ale lepsze 5 B niż 7B, które mieliśmy przez ostatnie dni. 
Choć była, zrobiłem pranie. Poświęciłem na ten cel cały litr słodkiej wodya po południu skończyłem 6 książkę "21:37" Mariusza Czubaja

Zostało nam 1200 mil, za plecami mieliśmy już 1300 mil i przeskoczyliśmy na drugą część mapy. Już widać było Martynikę, na mapie oczywiście. 
Niby to drobiazg, ale morale tego dnia podskoczyło nam do poziomu plus 10. Być może za sprawą naszych osiągnięć, a być może także dlatego że zjedliśmy Quickerowy ryż z kurczakiem i ananasem do którego dodatkowo poszła nam cała puszka ananasów.


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.

Pozdrawiam i bądźcie z nami

Adam / still Szatański plan Aleksandra crazy












wtorek, 14 marca 2017

Gotowi do startu

Cóż jako bezrobotny wyjątkowo jestem zajęty. Zatem z jednodniowym opóźnieniem przenosimy się do Santa Cruz de Tenerife, które liczy ponad 222 tys. mieszkańców, czyli o połowę mniej niż…Lublin, który jest moim ulubionym miastem i wzorcem niczym metr w Sevres. To drugie po Las Palmas co do zaludnienia miasto Wysp Kanaryjskich i zarazem największe miasto Teneryfy.
Cały tydzień spędziliśmy w Santa Cruz na… biesiadowaniu, wznosząc toasty za szczęśliwe ocalenie i oddawaniu się hedonistycznym uciechom jak pranie, nieograniczone korzystanie z prysznica i spacerom na stare miasto, które szykowało się już do świąt. Po tygodniu imprezowania postanowiliśmy udać się na niedzielną wycieczkę do Szymona i Pawła, którzy przebywali w Las Palmas.

Santa Cruz żegnało nas tęczą. Wypływaliśmy przy pięknej pogodzie i zapowiedzią 14 węzłów wiatru. Ale jak mówią miejscowi, z prognozą pogody na Kanarach jest jak w przysłowiu: Jeśli pierwszego listopada pada albo nie pada, to na świętego Hieronima jest deszcz albo go ni ma. Czyli skoro już mamy mieć 14 węzłów, to albo trzeba ja podzielić na dwa albo pomnożyć i wtedy mamy pewność, że się sprawdzi. W naszym przypadku trzeba ją było pomnożyć i już godzinę po opuszczeniu Santa Cruz mieliśmy zdrowe 28 węzłów i sporą atlantycką falę. Przybyliśmy do Las Palmas nad ranem i stanęliśmy przy kei, czekając na otwarcie biura mariny.


Kiedy przyszliśmy 15 minut po otwarciu biura, okazało się, że mamy numerek 72. Przed nami było pierdylion petentów, a jedyny marinejro obsługuje komputer tylko palcem wskazującym. Kolejka posuwała się niczym na polskiej poczcie i… już o 14 byliśmy odprawieni. Wreszcie mogliśmy skorzystać z łazienki i wszystkich dobrodziejstw mariny. Zostaliśmy ustawieni przy honorowej kei, przy deptaku obok największych i najbardziej luksusowych jachtów. 


Skoro już jesteśmy przy Las Palmas to jego początki sięgają roku 1478 kiedy to – przystojny niczym Aleksander – kapitan Don Juan Rejón, rozpoczął podbój wyspy Gran Canaria. Miał trwać chwilkę ale przeciągnął się nieco i ostatecznie zakończył w 1483 roku wraz z przyłączeniem wyspy do Korony Hiszpańskiej. W ciągu kilku kolejnych stuleci mało miejsce wiele ataków pirackich, w październiku 1595 miastu udało się odeprzeć atak Anglików, jednak cztery lata później Holendrzy dokonali podpalenia. Las Palmas powstało jednak niczym feniks z popiołów. 


W roku 1890 powstał pierwszy hotel na wyspie, Hotel Santa Catalina, który w dalszym ciągu funkcjonuje i jest jednym z najbardziej prestiżowych adresów. Wiele sław przewinęło się przez jego podwoje, że wymienię tu choćby siebie i Aleksandra.Następnego dnia po przybyciu ruszyliśmy do Puerto Rico gdzie wakacjował się wrazz rodziną Szymon.


Po opuszczeniu autobusu ruszyliśmy na hotelową plażę. Niczym dwóch ekscentrycznych milionerów, rozsiewając wokół dyskretny czar i elegancję, zajęliśmy sobie najlepsze leżaki. Następnie korzystając z podręcznych zapasów przyrządziliśmy sobie drinkiz obowiązkowymi parasolkami i czekaliśmy na Szymonową familię.Kiedy nareszcie przyjechali, udaliśmy się na kwaterę i spędziliśmy uroczy wieczór na tarasie z widokiem na całe miasto. Rozmowy przeciągnęły się do późnych godzin. Po czym udaliśmy się na spoczynek.


Dodam tutaj, że Aleksander w młodości zbyt wiele czasu spędził na lekturze Harry'ego Pottera i na spoczynek wybrał sobie niewielką komórkę pod schodami. Niestety, jest wyższy od Daniela Radcliffa o dokładnie 32 cm, więc wystawały mu nogi które stanowiły "niemałą" przeszkodę dla domowników, którzy rankiem zaspani ruszyli tłumnie do łazienki.


Następnego dnia, po sutym śniadaniu, ruszyliśmy na podbój wyspy. Uzbrojeni po zęby w przewodniki, mapy, aparaty fotograficzne, kamery i najważniejsze prowiant, zwiedziliśmy Cuatro Puertas, leżące na szczycie góry Montana Bermeja niedaleko miasta Telde. Teror – miasto z zabytkową XVIII-wieczną bazyliką patronki wyspy Matki Boskiej Sosnowej – Basilico Nuestra Señora del Pino. Następnie wjechaliśmy na Pico de Bandama. Na szczycie utworzono punkt widokowy, z którego można podziwiać crater Caldera de Bandama oraz Las Palmas.


Po całodziennej wyprawie, zmęczeni lecz pełni wrażeń wróciliśmy na nasz okręcik.W starożytności Wyspy Kanaryjskie były znane jako Wyspy Szczęśliwe i wielu jej mieszkańców …cóż jest szczęśliwych. Jednym z nich był nasz sąsiad Juan.Poznałem go w zgoła niezwykłych okolicznościachSiedziałem właśnie w kokpicie po powrocie z wycieczki, napawając się ciepłym wieczorem i skręcając sobie papierosa, gdy podszedł do mnie jegomość, którego dość często widziałem przy naszym pomoście. Przedstawił się i zagaił.- Cześć- Cześć- Czy lubisz czekoladę ??Hmm… W sumie to lubię pomyślałem. To jednak dziwne pytać dorosłego faceta wieczorową porą, czy lubi czekoladę. Zabrzmiało to trochę, jakby podrywał uczennicę. Ale ponieważ lubię słodycze, zgodnie z prawdą powiedziałem:- Tak lubię.- Ja mam czekoladę. Marokańską czekoladę.- Hmm. Fajnie. Ja mam polską E. Wedel dawniej 22 lipca.- Jak będziesz miał ochotę to wpadnij do mnie ze swoim kolegą. Powiedział mój świeżo poznany sąsiad i zniknął we wnętrzu swojej motorówki.Kilka kwadransów później wrócił Aleksander. Opowiedziałem mu o moim dziwnym spotkaniu i rozmowie. Aleksander zaś wyjaśnił mi, co nasz sąsiad miał na myśli. Kamień spadł mi z serca, gdy zrozumiałem, że nie byłem obiektem westchnień.Ponieważ dni uciekały postanowiliśmy zabrać się za przygotowanie naszej Berty do atlantyckiego lotu.


Małe okręciki, znaczy nasz i Szymona, wzbudzały ogromne zainteresowanie. Podobnie jak wcześniej w Cascais przychodziło mnóstwo ludzi, którzy zadawali nam najrozmaitsze pytania, kim jesteśmy, cóż to za impreza, kto jest konstruktorem naszych bolidów. Pojawiły się również dziewczęta, które jako jachtostopowiczki chciały płynąć z Szymonem. Odpowiadanie na pytania, rozmowy oraz oprowadzanie zajmowały nam więcej czasu, niż sama praca. Coraz częściej pojawiał się również Juan który specjalnie dla swojej chica postanowił bez narzędzi i materiałów odremontować motorówkę i u nas szukał wsparcia pożyczając… wszystko. Wreszcie po blisko dwóch tygodniach postoju, 18 poprawkach, które Szymon zrobił na swojej łódce, i z nowym samosterem, wykonanym przez Aleksandra przy pomocy żywicy i mąki ziemniaczanej, po zatankowaniu 200 litrów wody, (niestety odsalarka skonała podczas pierwszego etapu) byliśmy gotowi do drogi. Na początek krótki skok na start do Santa Cruz.


Wypłynęliśmy z Las Palmas żegnani przez grupę przyjaciół. Ocean okazał się tym razem bardziej niż łaskawy niż dwa tygodnie wcześniej i mieliśmy idealne warunki do żeglowania.Chwilę po wypłynięciu odezwala się ukfka- Chłopaki- Tak Szymon- Myślicie że elektryczny autopilot działa podobnie jak klimatyzator?- ???????????? Co masz na myśli? nie wiem jak działa klimatyzator.- No, to proste. Wentylator promieniowy wymusza obieg powietrza na parowniku umieszczonym wewnątrz chłodzonego pomieszczenia. Powietrze z pomieszczenia ochładza się na parowniku oddając ciepło czynnikowi chłodniczemu pośredniemu, który krąży w obiegu zamkniętym. Następnie czynnik pośredni czyli gaz zostaje sprężony w sprężarce,wzrasta jego temperatura i jest przetłoczony do skraplacza który znajduje się na zewnątrz w powietrzu zewnętrznym. W skraplaczu ciepło z czynnika zostaje oddane do powietrza zewnętrznego, gaz skrapla się i staje cieczą nadal pod wysokim ciśnieniem. Ciecz dostaje się do elementu rozprężnego kapilara lub TZR, gdzie jest dławiona – zostaje zmniejszone jej ciśnienie i co za tym idzie temperatura. Schłodzony czynnik w postaci cieczy ponownie zostaje podany na parownik, gdzie się ogrzewa od powietrza w pomieszczeniu i przechodzi w stan gazowy.- Aha. To nie wiem.I tak na pogaduszkach o klimatyzatorach minęła nam noc. Rankiem dotarliśmy do mariny Atlantico w Santa Cruz.Gdzie wszyscy byli już gotowi do startu. !!!!


A co było dalej opowiem Wam już niebawem w naszym cyklu (prawie) codziennie powieść w wydaniu internetowym.


Pozdrawiam i bądźcie z nami


Adam / still 
gotowi do startu crazy